– Pan mieszka tu na pustkowiu. Czemu?
– Tak wyszło. Kirgizi chodzili swoimi drogami. Osiedlali się ze stadami w najtrudniejszych warunkach. Jak trzeba było, to przechodzili przez przełęcze, a potem ich dzieci szukały nowych pastwisk. To byli koczownicy, więc nasze osady są tutaj, są w Tadżykistanie i w Chinach. To nic specjalnego…
– Pan ma jakąś dalszą rodzinę po drugiej stronie gór? W Chinach właśnie?
– Mam dalekich wujków, ciotki. To jeszcze dzieci braci mojego pradziadka. Większość na wsi, ale niektóre z ich dzieci to już w Kaszgarze mieszkają czy pracują. Tam gdzie jest przejście graniczne. W Irkesztam to od zawsze zatrzymywali się podróżni. Stąd powstała też osada moich rodziców – Nura. A dalej Ulugkat.

– I za Związku Radzieckiego był kontakt z tymi w Chinach?
– No tak, ale do czasu. Do sąsiadów, dalej wzdłuż doliny to się chodziło normalnie, póki Związek Radziecki się nie pokłócił z Mao w 1960 roku. Wtedy to nawet myśleliśmy, że wojna będzie. Ja byłem mały, ale pamiętam. Taki był strach, że wezmą braci na front. A teraz to jest kirgiski i chiński Irkesztam na mapie, a tak naprawdę to tych ciężarówek w kolejkach jest więcej niż wszystkich mieszkańców w okolicy. Pełno kamer. Nawet mysz się nie prześlizgnie.
– Widujecie się czasem z tą rodziną?
– Oczywiście. Raz czy dwa do roku. U nas dalsza rodzina jest tak samo ważna jak biska czy chińska dwa plus jeden. Zresztą to się u nich zmienia. Raz nie pozwalają im mieć dzieci, raz mogą. No, ale to dla Chińczyków, bo naszych to słabo kontrolowali. Kirgizka zawsze rodziła kilkoro, bo dzieci umierały z zimna, chorób. Trzeba było mieć pewność, że któreś z tych dzieci przetrwa.
– A jak się spotykacie?
– No to jest jak święto. Zazwyczaj w jakiejś wyznaczonej wcześniej dolinie. Zjeżdżamy się samochodami. Kto starszy czy samotny, to tego zabieramy ze sobą. Rozstawiamy jurty albo zajmujemy całą restaurację. Zależy.. .Oni ładnie mówią po kirgisku. Tak płynnie. Jakby opowiadali bajkę. A nasze dzieci, z Kirgistanu to tylko co drugie słowo: „wot”, „tipa”. Wyrazów zapominają. No, ale co im z tego, że robią się miastowi? W Rosji to zawsze jesteśmy tylko gośćmi. Już wolę, żeby pracowali za mniej nawet w Biszkeku, ale jak wybuchnie wojna, to będę wiedział, że są tu. A teraz to nie wiadomo, czy NATO nie napadnie na Rosję. I jeszcze nie daj Boże tam zostaną.
Spokojnym acz stanowczym gestem pokazał, by tak jak on jeść chleb – maczając go w herbacie, by zmiękł. Piesek wpadł do pokoju merdając ogonem. Mężczyzna siorbnął głośno i kontynuował:
– Niemal co tydzień kogoś podwożę. Tu wpadnie 700, tam 1000 somów. Papierosy kupię.
– Czy pije się tu alkohol?
– Ja czasem wypiję, przyznaję. Nawet sam. Ot, żeby cieplej było. W dolinach to łatwo pościć, ale tu trzeba sobie radzić. Pod dachem tylko trzeba. Wtedy niebo nie widzi.
Dalsza jazda ku Irkesztam przebiegała w ciszy przerywanej nikotynowym kaszlem kierowcy. Pogoda już w niczym zupełnie nie przypominała pełnego słońca Osz. Łada ślizgała się po oblodzonej drodze. Szczyty górskie pojawiały się w oknie samochodu tylko na chwilę, po czym znikały za gęstą zasłoną chmur. Przed samym zjazdem ku dolinie. W gąszczu serpentyn droga do Irkesztam to pojawiała się, to znikała w zimowej zawiei. Mężczyzna z wyuczoną wprawą omijał ubytki asfaltu.
– Chińczycy u siebie to porządnie budują drogi, a tutaj proszę jak – o! Już są dziury, a dopiero niedawno skończyli. Trzeba jechać wolno, bo jeszcze tu utkwimy i kto pomoże, a?
W Nurze, tuż przed przejściem granicznym stoi pełno domów przypominających kontenery. Podobnie jak dalej w tadżyckim Pamirze. Równe klocki bez żadnych ozdób. Z małym okienkiem i blachą bądź podobnym materiałem na dachu. Monotonię zabudowy urozmaica tylko okrągła kopuła meczetu zwieńczona Półksiężycem z gwiazdą. Gdy przejeżdżamy przez most, widać nowe osiedle. Prawie całą miejscowość trzeba było odbudować po śmiercionośnym trzęsieniu ziemi z 2008 roku. Domy budowane całymi latami byle jak i byle taniej rozpadły się w zderzeniu ze wstrząsami o magnitudzie 6,6 w skali Richtera i kolejnymi wtórnymi. Państwo targane analogicznymi wstrząsami w polityce nie było gotowe na tragedię na odległej prowincji.
– Tu niedaleko stoi pomnik kilkudziesięciu ofiar tej katastrofy. Wszyscy potem pomagali jak mogli. Kirgizi z Ulugkat, czyli z Chin też. Robili zbiórki, wysyłali pieniądze. Czasem po prostu wjeżdżali z dolarami w samochodzie i dawali do ręki. Ja mieszkam jak widziałeś dość daleko, ale wtedy to wszyscy się obudzili. Był już wieczór, więc ja też byłem w łóżku. Fundamenty się zatrzęsły, ale dom stoi, alhamdulillah.
Kierowca podwiózł mnie pod samo przejście i pokazał ręką, gdzie granicę przekraczają niezmotoryzowani. Zarówno kirgiska jak i chińska kontrola przebiegła bardzo sprawnie. Ku memu zaskoczeniu krótki wywiad przeprowadził ze mną młody, uprzejmy Ujgur, a nie Chińczyk. Jak się potem okazało, jest to dość skuteczny mechanizm wcielania mniejszości narodowych Chin do służb mundurowych na prowincji. Wraz ze mną do poczekalni trafiło dwóch Chińczyków w skórzanych kurtkach. Po złapaniu chińskiej sieci momentalnie zaczęli konwersacje przez telefon. Głośno i mocno akcentując każdą sylabę, co sprawia wrażenie, że kłócą się bądź w ten sposób dosłownie niwelują fizyczny dystans do rozmówcy.
Granica kirgisko-chińska przypomina polsko-białoruską na Podlasiu. Kirgizi chińscy żyją od ponad stu lat w innej rzeczywistości niż Kirgizi z Kirgistanu. Tkwią zawieszeni między trzema alfabetami, tak jak Białorusini między łacinką a cyrylicą. Trzema, bo prócz cyrylicy w Kirgistanie i alfabetu chińskiego mają jeszcze swój zapisywany tak jak ujgurski po arabsku. Są świadomi pokrewieństwa, więzi kulturowych i języka, ale porządek prawny, ustrojowy, a także ich status w obydwu państwach jest zupełnie różny. Kirgistan ciągnie za sobą więzi z Rosją jak współczesna Białoruś, ale to niepodległy byt, zaś Kirgizi chińscy stanowią odprysk społeczeństwa Chin, podobnie jak polscy Białorusini w Rzeczypospolitej.
Ostatni z pograniczników sprawdził raz jeszcze, czy Polska na pewno znajduje się już w reżimie bezwizowym i pokazał busik, jakim wraz z dwójką Chińczyków jechałem do najbliższego miasta – wspomnianego już Ulugkat w Kirgiskim Obwodzie Autonomicznym. Podczas jazdy nie obowiązywał przestrzegany nawet w byłym ZSRR zakaz palenia. Chińczycy kopcili papierosa za papierosem wewnątrz pojazdu, a podróży po idealnie równej nawierzchni towarzyszyła ujgurska muzyka ludowa. Przy dźwięku gry na akordeonie, dobiegającej z głośnika tuż za moimi plecami mijaliśmy dwujęzyczne napisy. Po chińsku i mniejszymi literami pismem arabskim po ujgursku. Język ten jest drugim językiem urzędowym w całej prowincji Sinciang, a Ujgurzy są największą mniejszością narodową regionu.
Wspominany przeze mnie w poprzednich częściach reportażu Bronisław Grąbczewski pod koniec XIX wieku osobiście kontrolował stan słupków granicznych między Cesarstwem Chin a Imperium Rosyjskim. W górach Tien-Szan towarzyszyli mu kozacy i Kirgizi wybierani przez przywódców klanów z obu stron. Ujgurzy to lud nizinny i osiadły, więc to właśnie koczownicy byli do tego zadania najwłaściwsi. Polski podróżnik opisywał pełne przepychu uczty, jakie wyprawiał mu chiński namiestnik dopiero co odbitego z rąk muzułmańskich buntowników Kaszgaru. W książce Grąbczewskiego Chińczycy nosili długie warkocze, urzędnicy zdobili ściany cesarskimi smokami, możni zajadali się pijawkami w cukrze, podczas gdy na drogach panoszyły się bandy niepiśmiennych rabusiów i włóczęgów karanych chłostą.

Gdy Grąbczewski umierał w Warszawie w 1926 r., Chińczycy już dawno ścięli uważane za obce warkocze mandżurskiej dynastii. Dokonali niemożliwego – obalili wieczne cesarstwo i pogrążyli się najpierw w republikańskim chaosie, następnie wojnie z Japonii, wojnie domowej, w konsekwencji której władzę przejęli w 1949 r. komuniści Mao Tse Tunga. Koczownicy z odległego od Pekinu o 4000 km zachodu Chin zostali z grubsza pominięci przy wstrząsających krajem wydarzeniach.
Stąd po drodze do Ulugkat nie dziwi widok kirgiskich jurt. Przetrwał więc nie tylko czystszy język, ale nawet sposób życia, mimo że część z tych namiotów to tylko atrakcje turystyczne. W obwodzie kirgiski jest trzecim językiem po chińskim i ujgurskim. Można używać go np. w korespondencji urzędowej na szczeblu jednostki. Tak na wzór sowiecki zbudowana została w teorii logiczna i słuszna forma podziału Chin Ludowych na państwo wieloetniczne. O ile jednak na Podlasiu o dwujęzyczność nazw gminy występować mogą w imieniu mieszkańców wybrani urzędnicy, to w Chinach zarządzano o tym odgórnie studiując statystyki i mapy. Ktoś pokroju Piotra Selwesiuka z podlaskiej Orli mógłby teoretycznie zarządzić przyjęcie stosownej uchwały, ale to i tak kierownictwo w Pekinie rozwiązywało przyszłość takiej jednostki. Stąd skomplikowany system, gdzie w autonomiach regionów na szczeblu ogromnej prowincji Sinciang istnieją pomniejsze autonomie regionalne i prócz tego autonomie każdej z grup etnicznych.
W Ulugkat, po chińsku nazywanym Wuqia, czekała mnie kolejna kontrola paszportowa i przesiadka. W pustawej sali siedział Ujgur w tiubietiejce, krzątały się mrukliwe sprzątaczki. Półgodzinny przystanek dłużył się niemiłosiernie. Kirgiską czerwoną flagę z jurtą zastąpiła czerwień symbolizująca socjalizm i żółte gwiazdy, z których największa to Chińska Partia Komunistyczna.
Na parking wtaczały się kolejno taksówki. Wszystkie oficjalne, oznaczone danymi kierowców. Rysy taksówkarzy lokalne – tureckie, lekko śniade, z lekko skośnymi oczami. Chińscy urzędnicy wyglądali tu co najwyżej jak goście, a nie gospodarze. Między rękoma mężczyzn krążyły jednak zwitki banknotów z podobizną towarzysza Mao Tse Tunga, a sama okolica pełna była nie tylko flag, ale i plakatów znaczonych sierpem i młotem. Wszystko to powodowało mocny dysonans poznawczy.
Po kilku godzinach wjechałem do Kaszgaru – kulturowej stolicy Ujgurów i jedynego dużego miasta, gdzie wciąż stanowią większość mieszkańców. Miasta żyjącego w schizofrenii i pełnego iluzji podobnie jak cała prowincja Sinciang. W stolicy prowincji Urumczi ten bilans wychodzi korzystniej dla Chińczyków Han osiedlających się przy zachęcie władz już kilkadziesiąt lat. Wielu z nich traktuje zresztą Kaszgar jako egzotyczne miejsce na weekendowy wypad.

Ujgurzy w Kaszgarze są dla Chińczyków maskotką, stanowiąc bliski orient bez potrzeby wyjeżdżania z kraju. Młodzi mężczyźni sprzedają turystom figi koło głównego meczetu miasta. Szefowie kuchni przygotowują szaszłyki w wąskich uliczkach. Młode Ujgurki o długich doczepianych rzęsach wybierają raczej reprezentacyjne sklepy z biżuterią. Starsi przesiadują na ławkach, obserwując życie miasta.
Wszyscy są największą atrakcją Kaszgaru, bo hordom wycieczek z Chin właściwych podoba się ich odmienny wygląd. Mężczyźni w tiubietiejkach pozują więc do zdjęć, a kobiety z mocnym chińskim makijażem i pobielonymi pudrem twarzami paradują po starym mieście jak po wybiegu dla modelek.

Kaszgar jest teatrem z jasną określoną sceną i widownią przedstawień. Rozjechany przez walec rewitalizacji nie przypomina już miasta sprzed choćby dwudziestu lat. Nie przypomina, bo takie było założenie. Poddany ścisłej kontroli władzy jest atrapą, makietą, dekoracją. Mieni się kolorami strojów, wystudiowanym gestem tancerek, a wieczorem czerwienią chińskich lampionów. Jest iluzją spokojnego życia i prosperity ujgurskiej mniejszości. Pokazówką dla Chińczyków i garstki zagranicznych turystów. Cdn.
Cdn.
Mateusz Styrczula
Fot. autor