Powroty do Heimatlandu nigdy nie są proste, zwłaszcza gdy zdarzają się sporadycznie. Jak przyjeżdża się od święta, kiedy smak kutii lukruje stan faktyczny, zapach choinki zachęca do tematów lekkich i przyjemnych. Przyjazd niezapowiedziany, najlepiej tak w absolutnie nieświątecznej porze jak gorący lipiec, ułatwia wejście w lokalne realia niczym nóż w masło.
Rodzina nie jest wtedy przygotowana do niespodziewanej wizyty bliskiego. Duszy nie koi choinkowy aromat, wręcz przeciwnie, męczy ją ten letni upał, który dodatkowo wyostrza frustrującą rzeczywistość. Do obserwacji idealną, bo prawdziwą, bez zbędnego romantyzowania utęsknionymi pierogami z kapustą i grzybami.
Znamy wszyscy te small-talkowe dywagacje w kategorii udanych i nieudanych chrzcin, ślubów i pogrzebów. Teoretycznie przestrzeń dla tematów trudnych zawsze się znajdzie, ale po co tracić na nie czas, kiedy barszcz stygnie, a dla członków heimatlandowego zjazdu liczy się każda minuta. Jak co roku, ten umarł, tamten nie żyje, ten to dopiero żył, kiedy tamten już nie żył. Po grecku najmiększa jest miruna albo morszczuk, ciśnienie jest niskie albo wysokie i już, trzeba wracać, żegnać się z Heimatlandem i do następnego!
Ostatecznie ktoś wspomni o tej granicy i o tych czołgach, nawet jeśli za bardzo nie wypada. Zwłaszcza w nieświątecznym lipcu, bo nikt nie poratuje tematem zastępczym, kuzyn nie rzuci najlepszą techniką smażenia ryby po grecku, sam się pewnie w tej Grecji teraz smaży. Ryby zresztą drogie, ale już głowa boli od tego liczenia, co ile podrożało. Wtedy okazuje się, że tak naprawdę to właśnie ta granica i te czołgi są głównym zmartwieniem Heimatlandu. Inflacja boli bardzo, zwłaszcza emerytalne kieszenie, ale rybę zawsze można zastąpić własnym ogórkiem z ogródka, a jak zaczną strzelać, to człowiek już nic na to nie poradzi. Jeżeli komukolwiek zdarzy się zapomnieć o granicy i czołgach, to nie ma powodu do obaw, przypomni o nich odbiornik telewizyjny albo radiowy.
No właśnie, im więcej stacji telewizyjnych i radiowych tym więcej problemów. Teoretycznie miało to zwiększyć jakość rozrywki i przepływu informacji. Stare pokolenie kombinuje jeszcze z kanałami białoruskimi i nawet poddaje się czasem lejącej się z nich propagandzie. Taki dziadek czy babcia tęsknią za tym, co było przed 1989 r. Chwalą baćkę, najjaśniejszą gwiazdę rolniczego postępu. Daj Bóg, aby u nas był taki gospodarz, takie traktory i taki porządek, mówią. Nie dociera argument, że to tylko propaganda. Czasem nie dochodzi nawet fakt wojny w Ukrainie. Bo u Łukaszenki mówią, że tę Buczę to sobie Ukraińcy sami wymyślili.
Wychwalanie białoruskich kartofli i traktorów przy wigilijnym stole przez rodzinnych seniorów budziło niegdyś chichot młodszych, wypierających tez przy okazji swoją białoruską mniejszościową tożsamość. Wstyd z tym całym Łukaszenką i śmiesznym dialektem, spolonizujmy się i będzie święty spokój. Heimatland przechodzi międzypokoleniowy kryzys tożsamości i sam nie wie, na ile on polski, białoruski, tutejszy, prawosławny.
Inne tematy już nie dzielą tak bardzo, w końcu wszyscy jesteśmy po tej samej stronie granicy. No właśnie, ta granica, a mianowicie tzw. linia Curzona wymyślona ponad sto lat temu przez brytyjską dyplomację na potrzeby oddzielenia etnicznych Polaków od reszty kresowego towarzystwa, dziś znowu daje o sobie znać. W II RP po Traktacie Ryskim prawie nikt o niej nie wspominał, bo wschodnia granica przebiegała po przedmieściach Mińska, co czyniło Podlasie geograficznym centrum kraju, a sanacyjną Polskę niespokojnym i kulturowo heterogenicznym państwem.
Temat linii Curzona powrócił w trakcie dyskusji o granicy pomiędzy PRL-em a ZSRR, kiedy wymuszono przepchnięcie Polski na zachód i zaakceptowano podział Puszczy Białowieskiej. Mniejszości dostały co najwyżej status muzealnej ciekawostki krajoznawczej, PRL miało rozwiązać problemy konfliktów narodowościowych, innych narodów po prostu się pozbywając w wymiarze asymilacyjno-wysiedleńczym. Jak mówią wiejskie legendy, tworząca się granica nie była taka szczelna jak dziś. Sowieci dali się przekupić litrami bimbru po to, aby uniknąć krojenia miejscowości na pół i dzielenia rodzin. Choć często polskość i białoruskość, tak jak katolicyzm i prawosławie, zostały po dwóch stronach granicy, jedną kreską na mapie nie dało się tak łatwo odczyścić jednych od drugich. Czystki nie zdołały też dokonać oddziały „Burego” chwilę po uznaniu granicy.
Po upadku Związku Radzieckiego przepuszczalność granicy pomagała lokalnym biznesmenom powiększać majątki, w końcu z czegoś trzeba było żyć, kiedy PRL-owskie zakłady padały jak muchy. Ropa, wódka, papierosy – każdemu według potrzeb. Nie zapominajmy też, że Puszcza Białowieska to nie tylko sprawy ludzi. Żubry, wilki czy rysie również miały potrzebę załatwiania swoich interesów po dwóch stronach linii granicznej. Dziś wysoki płot z nowoczesnym systemem elektronicznym ignoruje potrzeby lokalnego rynku czy też środowiska naturalnego. Nie po to go tak zaprogramowano, aby komuś dogadzać.
Czy każdy Heimatland przeżywa erozję międzyludzkiej empatii? Przemierzając jakiś czas temu kilometry austriackiej autostrady, słuchałem jak rozczulony pan redaktor austriackiej jedynki opowiada o swoim Heimatlandzie, o tym jak magiczną chwilą jest wsłuchanie się w niezmącony niczym dźwięk potoku, gdzieś tam na kwiecistych zboczach Semmering. Brzmi znajomo, też kiedyś przeżywało się te głębokie emocje w akompaniamencie świergocących ptaków dochodzące z koron dębów, majestatycznych jak nigdzie indziej. Potem nam te korony zaczęli ścinać tak głośno, że cały urok szlag trafił.
Jakub Stepaniuk