Spory o Konstantego Kalinowskiego nie miną – to pewne. Przede wszystkim dlatego, że przeszłość bardzo rzadko idzie w parze z naszymi wyobrażeniami na jej temat. Przeszłość ubrana w pewną ideę to już historia, to jej uczymy się w podręcznikach. W artykule „Czyj bohater?” autorstwa red. Eugeniusza Czykwina, opublikowanym niedawno w „Przeglądzie Prawosławnym”, uwaga autora skupia się na historycznej postaci jednego z najważniejszych liderów powstania styczniowego. Wskazuje w nim, przywołując m.in. osobiste listy, jego „nienawiść do prawosławia”, co – zdaniem autora – uniemożliwia gloryfikację tej postaci jako białoruskiego bohatera. W swej polemice nie chcę powtarzać powszechnie znanych argumentów tego sporu o białoruską tożsamość. Skupię się na samym prawosławiu, którego w swym tekście red. Czykwin nie definiuje. Zacznijmy więc od przypomnienia faktów z przeszłości.
Prawosławie w okresie powstania 1863 roku było w granicach Imperium Rosyjskiego wyznaniem państwowym, po kasacie unii brzeskiej w 1839 roku – dla wschodniego obrządku jedynym. Długo przed zaborami patriarchat Moskwy swoją jurysdykcją sięgał ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego i Rzeczypospolitej. Była tu osobna metropolia, włączona w struktury Kościoła katolickiego po unii brzeskiej pod koniec XVI w. Istnieć przestał, po 111 latach, również Patriarchat Moskwy. W 1700 roku likwidacja niezależnej Cerkwi rękoma wielkiego reformatora cara Piotra I miała ułatwić tworzenie wielkiego imperium, które wkrótce w istocie zapanowało nad wschodnią Europą. Z cerkwi zaczęły znikać ikony, uznawane za prymitywne. Zastąpiły je malowidła na płótnie. Tradycyjny śpiew jednogłosowy został wyrugowany przez muzykę wielogłosową, tworzoną przez wybitnych kompozytorów. Ta wielka operacja przeszczepu kultury zachodniej na grunt zacofanej Rosji przyniosła niemało sukcesów. Car reformował armię, flotę, stworzył podwaliny nowoczesnego państwa. Na długo podzielił „rosyjską duszę”, której ostatnimi obrońcami stali się staroobrzędowcy.
Powróćmy jednak do Kalinowskiego. Prawosławie, administrowane na modłę niemiecką przez wydział ds. religii, posiadało swój odpowiednik patriarchy w postaci Świątobliwego Synodu. Historycy są zgodni, że decydującej rolę nie odgrywali w nim biskupi, a przedstawiciel imperatora dumnie nazywany oberprokuratorem. W 1863 roku był nim generał Aleksiej Achmatow (1817-1870). Zanim został głową rosyjskiej Cerkwi, był gubernatorem Charkowa. Weteran wojny krymskiej dość szybko jednak zrezygnował z administrowania prawosławnymi poddanymi Imperium Romanowych. Jego następca, Dymitr Tołstoj (1823-1889), wsławił się jako zwolennik silnej ręki, konserwatyzmu i rusyfikacji. To pewnie ten arystokrata osądzał powstańców styczniowych. Jako minister oświaty i „głowa Cerkwi” musiał mieć duży wpływ na historiograficzną ocenę powstania z uwypukleniem rzekomego konfliktu katolików – miatieżników z prawosławnym chłopstwem. Patriarchat reaktywowano w 1917 roku, w momencie upadku caratu.
Spuścizna Świątobliwego Synodu Rządzącego pozostała i dziś ma propaństwową twarz ruskomiryzmu, którego wyrazicielami na Białostocczyźnie jest redakcja Przeglądu Prawosławnego. Czytając książki red. Anny Radziukiewicz zapuszczamy się do strefy marzeń, bardzo pociągającej wizji historii o Świętej Rusi, w którą sam chciałbym uwierzyć. Niestety, nawet podstawowe opracowania historyków nie pozostawiają złudzeń – większość naszych wyobrażeń o historii Rusi ma charakter życzeniowy. Historię zwykle upraszczamy zwracając się do dzieci, które nie zrozumieją niuansów. W tej opowieści, są nasi – Ruscy, oraz oni – Polacy. Prawosławni i katolicy, zachód i wschód. Miejsca dla Wielkiego Księstwa Litewskiego, Ukrainy-Rusi, unitów – zwykle brakuje. W tej opowieści to jedynie bezpodmiotowa arena walki tych dwóch żywiołów, które zawłaszczają nawet język. „Tutejsi”, „mniejszości wschodniosłowiańskie”, „Rusini” – każde z tych określeń jest rodzajem niepełnowartościowego anachronizmu, wynikającego z walki, która trwa do dziś. Wybór między „wykształconą” historycznie i kulturowo Polską i Rosją jest jednak tak samo sztuczny jak nazywanie swego ojczystego języka gwarą, a prowadzi do stygmatyzacji. Tak rozbieżna ocena postaci Kalinowskiego to w moim przekonaniu jeden z elementów rozpadu tożsamości wiernych PAKP na Białostocczyźnie, który w XXI w. doprowadził nas do niemal pełnej polonizacji i przyjęcia nowych, nieznanych wcześniej, kodów kulturowych.
Uprzedzając zarzuty stronniczości i złej woli, pragnę podkreślić, że krytycznie odnoszę się również do historiografii białoruskiej, która porzuciła spuściznę małoruską i właściwie do dzisiaj ją pomija. Na Białostocczyźnie owocowało to w latach 80. ubiegłego wieku powstaniem mniejszości ukraińskiej. Po macoszemu potraktowano w niej Księstwo Halicko-Wołyńskie, a poleska kulturowo-językowa odmienność zanika obecnie w klinczu między literacką białoruszczyzną a wszechobecną rusyfikacją. Białoruska historiografia wydaje się nie potrzebować odmienności Polesia i Poleszuków, którzy już nie stworzą narodu, ani tym bardziej państwa. Ich obecność sprowadza się dzisiaj zwykle do folkloru i etnografii. Z tych samych powodów rusko-podlaską tożsamość Bielska i Hajnówki nakładamy na tereny dawnej Litwy, która zaczyna się na północ i na wschód od Białegostoku. W małej ojczyźnie Wincentego Konstantego Kalinowskiego wspólnotę tworzy język – bez względu na to jak go nazwiemy – który bazuje na językowym uniwersum Adama Mickiewicza. Z tej litewskiej przeszłości katolików, unitów i prawosławnych próbuje się dzisiaj tkać historię Polaków, Białorusinów, niekiedy tutejszych, by podziały narysować tam, gdzie leżą one dzisiaj.
A przecież „pa swojamu” w takich Krynkach jeszcze dziś mówią zarówno wychodzący w niedzielę z cerkwi, jak i z kościoła. Sytuacja na ruskim Podlaszu niespotykana! Czy zatem podlaska perspektywa oceny Kalinowskiego nie bywa obarczona pewnym błędem, którego źródłem jest nasze binarne rozumienie historii? W swoich odezwach pisanych po białorusku Kastuś nie atakuje prawosławnych, ponieważ powstanie nie było wojną religijną. Cerkiew którą znamy, wówczas po prostu nie istniała.
Tomasz Sulima