
Wiadomo było od początku, że przeprowadzone pod koniec stycznia wybory prezydenckie w Białorusi to tylko propagandowa atrapa w celu nieudolnego zamaskowania niedemokratycznego sposobu przedłużenia o kolejną kadencję trzydziestoletnich rządów Aleksandra Łukaszenki. Choć formalnie o najwyższy urząd w państwie ubiegało się pięciu zarejestrowanych kandydatów, to nikt ani w kraju, ani zagranicą nie miał wątpliwości, że pretendent był tylko jeden. Pozostali to zwykli, wystawieni przez reżim statyści, którzy podczas kampanii wyborczej pod adresem Aleksandra Grigorijewicza nie wypowiedzieli nawet cienia krytyki.
Prawdziwa opozycja kandydatów wystawić nie mogła. Została niemalże spacyfikowana przez reżim, a jej polityczni działacze, aktywiści, a nawet zwykli zwolennicy przebywają albo w więzieniu, albo na emigracji. W Białorusi w ostatnim czasie zlikwidowano wszystkie opozycyjne partie polityczne i wyeliminowano niezależne media.
Reżim na przeprowadzenie wyborów miał czas do lipca, ale postanowił je o pół roku przyśpieszyć, uzasadniając to początkiem kolejnej pięciolatki (postsowieckiego 5-letniego planu rozwoju społeczno-gospodarczego). W rzeczywistości chodziło o to, by opozycji zabrać czas na mobilizację. Dodatkowo Łukaszenka postanowił wykorzystać moment inauguracji prezydentury Donalda Trumpa, kiedy uwaga całego świata skupiona będzie na USA, a nie na manipulacjach wyborczych w Białorusi. Dodatkowo styczniowa pogoda powstrzymywała najmniejsze próby ewentualnych protestów ulicznych.
Przebywająca za granicą liderka białoruskich sił demokratycznych Swiatłana Cichanoŭskaja wzywała rodaków i społeczność międzynarodową do zignorowania tej „farsy”. Wyborcom z uwagi na presję władz, by poszli do urn, proponowała, by w takim wypadku oddali głos przeciwko wszystkim kandydatom. Łukaszenka zabezpieczył się i przed tym. Przewidując, że Internet mogą zalać zdjęcia takich kart wyborczych, wprowadził do kodeksu wyborczego zapis, iż ich fotografowanie w kabinie będzie surowo karane.
Dla imitacji przejrzystości wyborów udzielono akredytacji aż czterystu zagranicznym obserwatorom z ponad czterdziestu państw, w tym piętnastu europejskich. Byli to wyłącznie dziennikarze i eksperci, reprezentujący „odpowiednie poglądy”. W odróżnieniu od krajów demokratycznych w Białorusi mają oni niewiele swobody. Nie mogą rozmawiać ze zwykłymi wyborcami, tylko z podstawionymi osobami. Zabronione jest także, by byli obecni podczas liczenia głosów.
70-letni Aleksander Łukaszenka, popierany przez Putina, swój plan zatem zrealizował i cel osiągnął. Świat demokratyczny, w tym Polska, styczniowych wyborów w Białorusi nie uznały, ale dla reżimu w Mińsku jest to bez znaczenia.
Mimo to Łukaszenka cały czas myśli o następcy. Już teraz otwarcie mówi o zmianie pokoleniowej. W orędziu noworocznym dał do zrozumienia, że będzie to jego ostatnia kadencja, choć wcześniej mówił tak też o minionej. Przed styczniowymi wyborami publicznie często pokazywał się 20-letni Kola, nieślubny syn Łukaszenki. Część obserwatorów uznała, że jest przygotowywany na następcę ojca. Jednak rok temu weszły w życie kompleksowe zmiany ustawy o Prezydencie Republiki Białoruś. Zgodnie z nowymi przepisami kandydat na głowę państwa musi mieć co najmniej dwadzieścia lat. Zatem Kola mógłby ubiegać się o ten fotel dopiero za cztery kadencje.
Nowelizacja ustawy zabroniła też kandydowania na urząd prezydenta osobom, które mają lub miały zagraniczne obywatelstwo lub prawo stałego pobytu. Taki zapis ma zminimalizować szanse na przejęcie władzy w Białorusi przez kogoś z opozycji, której działacze w obawie przed represjami musieli wyjechać za granicę.
Zatem reżim w Mińsku cały czas się umacnia. W takiej sytuacji załamać się może tylko w wyniku niekorzystnych dla siebie zmian geopolitycznych, przede wszystkim wobec w pełni kontrolującej teraz Białoruś Rosji. Sam naród białoruski może zbuntować się tylko wtedy, gdy dotkliwie obniży się poziom życia w kraju, ale obecna sytuacja gospodarcza w państwie, choć trudna, wciąż pozostaje jeszcze stosunkowo znośna.