Odwiedziłem kolejne peryferia przestrzeni poradzieckiej – kaukaską republikę Abchazji (abch. Apsny). Ziemię zamieszkaną w trzech czwartych przez prawosławnych, autochtonów (acz z muzułmańską mniejszością), wciśniętą między Morze Czarne, Rosję i Gruzję. Tak blisko a jednocześnie tak daleko.
Ten region Kaukazu to eldorado polskich górołazów, piechurów i fanów czerwonego wina, którzy nocą lecieli wraz ze mną do gruzińskiego Kutaisi. O ile jednak Polacy po przybyciu na lotnisko błyskawicznie rozproszyli się w drodze do Tbilisi, Swanetii, Mestii albo Batumi, tak ja przebyłem dość wyczerpującą trasę do abchaskiej granicy. Kierowcy taksówek czy marszrutek kwitowali mój wybór dość krępującym milczeniem. Mnie zaś pozostało walczyć ze snem i przy miejscowych przebojach, puszczanych z samochodowego odtwarzacza mp3, podziwiać to co za oknem. Listopadowa aura na Kaukazie to odpowiednik polskiego września. Jeszcze pachnie latem, w dzień do 20 stopni, ale już czerwienieją liście i czuć chłód wieczorów i poranków.
Kraj pogrążony w postsowieckim nieładzie
Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Kaukaska republika nie cieszy się zbytnim zainteresowaniem świata, bo też za państwo uznaje ją mało kto. Przytłaczająca większość członków ONZ traktuje region jako autonomiczną cześć państwa gruzińskiego i respektuje suwerenność Tbilisi nad de facto utraconym 25 lat temu obszarem. Tymczasem gołym okiem widać, jak bardzo różni się Abchazja od wędrującej od kryzysu do kryzysu i obiektywnie niezamożnej Gruzji. Ściślej, trzeba klapek na oczach, by już krótko po wjeździe na podlegle władzom w Suchumie terytorium tego nie zauważyć.
Stopień obecności państwa w przestrzeni publicznej ilustruje na przykład troska o porządek. Oczywiście nie porządek społeczny, gdyż ten podczas tygodniowej wizyty trudno ocenić, ale ten widocznym gołym okiem. Jeżeli na jednym biegunie postawimy Niemcy z ich czystymi ulicami i równymi trawnikami, to Abchazja znajdzie się na przeciwnym. W kraju, który cierpi na naprawdę poważne bolączki – brak inwestycji zagranicznych, biedę, korupcję czy exodus młodych – korzenie rozsadzają wiekowe chodniki, trawy nikt nie kosi, a zamiast nowej warstwy farby ściany pokrywa gęsty bluszcz.
Abchazja nie prowadzi działań wojennych, mimo że wyzierająca zza każdego rogu propaganda podsyca gotowość bojową. Ostatnia akcja tego typu miała miejsce przy okazji wojny rosyjsko-gruzińskiej w 2008 roku i zakończyła się uzyskaniem przez separatystyczne władze kontroli nad wąwozem Kodori. Bezkrwawo i błyskawicznie, bo też Gruzini wąwóz po prostu opuścili, obawiając się idących w ślad za Abchazami Rosjan i nie chcąc powtórki z Osetii Południowej. I o ile ślady prawdziwych ostrzałów i walk z lat 1992-1993 można rozumieć jako dowody „gruzińskiej agresji”, pozostawione ku pamięci potomnych, to trudno tak argumentować ogólny nieporządek ćwierć wieku po Małej Wojnie Ojczyźnianej.
Przepiękne wille, pamiętające sowiecką prosperity, nabiereżija Suchuma czy Gagry oraz sowieckie hotele dla odpoczywających robotników – bez różnicy. To wszystko wymaga nie tyle odnowienia albo generalnego remontu, ile wręcz zburzenia i zagospodarowania terenu na nowo. Trudno też poruszać się pośród chaszczy, sięgających w wielu miejscach wysokości człowieka.
Ta kruchość dzieł ludzkich rąk jest mi dobrze znana z niektórych zakątków Podlasia, ale czym innym jest zarastanie chutorów i wioseczek w głębi głuszy, a czym innym olbrzymie krzaki na dachach domów wypoczynkowych. I nie są to przypadki jednostkowe. Widok nikomu niepotrzebnych pustostanów, zabitych deskami okien i drzwi, najpierw szokuje, ale szybko staje się integralną częścią krajobrazu republiki. Zawalenie się Związku Radzieckiego, dezintegracja państwa gruzińskiego, wojna abchasko-gruzińska w pierwszej połowie lat 90. i odpływ produktywnej części ludności sprawił, że zajmowanie się czym innym niż przeżycie traci na znaczeniu. Pozostaje jedynie wzruszyć ramionami i na podobieństwo miejscowych uważać tylko, by w sąsiedztwie większych i mniejszych ruder nie zranić nogi rozbitym szkłem czy kawałkiem drutu.
Pod rosyjskim protektotratem
Ze względu na klimat, położenie geograficzne czy ukształtowanie terenu Abchazja ma wszystkie walory turystycznego raju. Nawet w porównaniu do pozostałych regionów byłej gruzińskiej SRR od Adżarii, Mestii czy Megrelii odróżnia ją równoczesne sąsiedztwo Morza Czarnego i Kaukazu Wysokiego – wymarzone połączenie, nawet dla najbardziej wybrednego turysty. Mimo tych plusów republika nie stanowi celu wycieczek zagranicznych i może liczyć wyłącznie na średnio zamożnych obywateli Federacji Rosyjskiej. Bogatsi wolą oczywiście kurorty na Zachodzie, Rosjan trudno zaś miejscowym postrzegać jako obywateli innego państwa. Od 1993 roku Abchazja znajduję się już wyłącznie w rosyjskiej strefie wpływów politycznych, gospodarczych i społecznych. Nie zna i w tej sytuacji geopolitycznej nieprędko pozna orientację prozachodnią, jaką w mniejszym bądź większym stopniu wybiera sąsiednia Gruzja. Stąd też język rosyjski rozbrzmiewa tu na równych, jeżeli nawet nie na prawach mowy gospodarza, a mnogość kiczowatych plakatów propagandowych, wzorowanych na komunistycznych, przypomina o sowieckich wzorcach uprawiania polityki.
Rosja utrzymuje Abchazję nie tylko dzięki grupie turystów, wypoczywających tam latem, utrzymuje w każdym tego słowa sensie. Przemysł ciężki, kombinaty, kołchozy zakończyły swoją działalność już dawno i jedyną po nich pamiątką są olbrzymie betonowe gmaszyska. Ktoś musi wypłacać emerytury, finansować podstawowe inwestycje i sektor publiczny. Moskwa jest więc nie tylko państwem-protektorem, ale i de facto narodowym bankiem republiki. Niezbyt hojnym, dodajmy, bo sama ma zbyt wiele pożarów do ugaszenia w swoim kraju, by przejmować się poziomem życia 250-tysięcznej półkolonii. Stąd też poza sezonem turystycznym zaobserwowałem dwie postawy wobec kogoś takiego jak ja (jeśli dopuszczamy wagę próby jednoosobowej). Jedna to dość nachalna zachęta do kupienia soku mandarynkowego, prasowanych owoców czy sera, typowa dla miejsc stricte turystycznych, jak wybrzeże czy górskie jezioro Rica. Jako przeciwwagę da się zauważyć podejście pełne ostentacyjnej obojętności, spotykane na dworcach, miejscach postojowych i punktach kontroli, typowe dla taksówkarzy czy szerzej kierowców, ale i sprzedawców czegokolwiek. Znudzenie takie zauważyłem już po drugiej stronie granicznej rzeki Inguri. Jeżeli na jej prawym brzegu Gruzini starają się wycisnąć z każdego turysty możliwie jak najwięcej lari, to na lewym rezygnacja z targowania, a nawet podejścia do nieznajomego z ofertą, wynika z braku klientów z nadwyżką finansową. Przecież nikt nie będzie zdzierać ze swoich, a innych się niemal nie spotyka. W konsekwencji sprowadza to każdą transakcję przewozu czy kupna do rutyny o z góry ustalonej cenie 50, 100 czy 200 rubli rosyjskich – kwoty śmieszne, ale dopasowane do lichych zarobków Abchazów, Ormian, a nawet niewielkiej liczby Gruzinów, wciąż mieszkających w separatystycznej republice.
Przygnębiające widoki
Podróżując od przygranicznego Gal do położonego na północy kurortu Gagra nie zobaczymy objawów prosperity i dumy, podkreślanej soczystą propagandą na głównym bulwarze Suchuma i paru przyległych do centralnego skweru ulicach. Właściwie to już pięćset metrów od budynku spalonego parlamentu zaczyna się bieda typowa dla postsowieckiej prowincji, ale powiększona przez oddziaływanie subtropikalnego klimatu i marnotrawienie środków publicznych. Zdewastowany i nietknięty od 25 lat budynek stanowi żywy pomnik nie dających się wymazać z pamięci krwawych walk sprzed ćwierćwiecza, kiedy to pospolite ruszenie narodów północnego Kaukazu, pod przewodnictwem Czerkiesów i Czeczenów, odparło gruzińską interwencję, mającą na celu przywrócenie władzy Tbilisi. Exodus dziesiątek tysięcy Gruzinów, stanowiących gros miejscowych elit gospodarczo-politycznych, dla nikogo nie skończył się dobrze. Toteż rozpadające się łady czynią karkołomne zakręty i elipsy, by któreś z kół nie wpadło w ogromne dziury na drogach. Blokowiska ery Chruszczowa czy Breżniewa gniją w oczach. Nic nie zapowiada przełomu i w porównaniu do wielu krajów sporo od Abchazji biedniejszych (np. biorąc pod uwagę PKB per capita) nie widać tu nowych budowli czy inwestycji. A to zły znak, bo o ile w trzecim świecie rosnące jak grzyby po deszczu osiedla są jakąś zapowiedzią bogacenia się, to Abchazji brak tego zjawiska wróży co najwyżej dalszą stagnację i zmęczenie materiału.
Kontrola policyjna zamiast granicznej
Kwestia uznania międzynarodowego to jeszcze inna historia. Ślady międzynarodowej polityki nie interesują nikogo, zwłaszcza rosyjskich emerytów, uprawiających na podobieństwo Polaków w Bułgarii czy Niemców w Kołobrzegu turystykę nostalgiczną. Flagi Abchazji powiewają w bardzo osobliwym towarzystwie. Prócz barw kremlowskiego protektora występują razem z flagami Osetii Południowej i Naddniestrza (tego ostatniego nie uznaje nawet Rosja), państewek wyspiarskich z Oceanii (Vanuatu, Tuvalu), socjalistycznych republik z Ameryki Południowej (Nikaragua, Wenezuela) i …Syrii. Ten konglomerat można zrozumieć wyłącznie śledząc politykę zagraniczna Moskwy i z pewnością jest podobnie nieczytelny dla turystów jak i samych Abchazów.
Oczywiście z tytułu częściowego uznania samodzielności republiki płyną pewne korzyści. Suchum jest o krok dalej niż np. Doniecka Republika Ludowa, która marzy choćby o częściowym wyjściu z izolacji, a biorąc pod uwagę status Rosji jako stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ, w pewnych kwestiach to już wystarczy.
Warto poświęcić parę słów przekraczaniu granicy gruzińsko-abchaskiej między miastem Zugdidi a abchaskim Gal. Oczywiście trudno oczekiwać, by Gruzini potwierdzali fakt wejścia na terytorium przez nich niekontrolowane normalną pieczątką w paszporcie. Mowa wszak o autonomicznej prowincji, a nie sąsiedzie. Nie wybrali też rozwiązania połowicznego, z jakim miałem do czynienia na Ukrainie (pieczątka specjalnego posterunku cywilno-wojskowego). Nie wybrali żadnego rozwiązania, poza dość osobliwą kontrolą policyjną. Osobliwą, gdyż stróże prawa otwartym tekstem pytają, czy mam zaproszenie do odebrania abchaskiej wizy (w Suchumie) co jak rozumiem stanowi niepisany warunek przejścia przez betonowy blokpost. Most na rzece Inguri spokojnie przekraczają też samochody na abchaskich rejestracjach. Nie mogę znaleźć innego powodu takiej tolerancji dla istnienia separatystów jak ten, iż obie strony rozumieją stałość tego rozwiązania, a przy tym już od dłuższego czasu nie walczą i co za tym idzie nie chowają synów i córek. Jest to zatem swego rodzaju normalizacja stosunków, która niweluje przeszkody dla ludności cywilnej i czyni granicę dużo bardziej ludzką niż jakikolwiek punkt propuska w Donbasie (patrz Czasopis, lipiec-sierpień 2018).
Perełki prawosławia i niezwykłe krajobrazy
Abchazja to jednak nie tylko odprysk wielkiej polityki, ale też na przykład cel pielgrzymek. Wszystko za sprawą prawosławnej świątyni, założonej w 1875 przez mnichów z Atosu. Monastyr św. Szymona Kananejczyka stanowi ozdobę nadmorskiego miasta razem z ruinami średniowiecznej twierdzy Anakopia. I o ile kamienna budowla to obecnie martwy ślad dawnej historii regionu, o tyle monastyr wzbudza emocje po drugiej stronie rzeki również dzisiaj. Mnisi pod przewodnictwem ihumena Piotra (Pigola) za zgodą władz Abchazji doprowadzili w 1993 roku do reaktywacji monasteru. Ihumen działał w porozumieniu z klasztorem św. Pantelejmona na Atosie, ale bez zgody patriarchatu gruzińskiego. Protesty Cerkwi gruzińskiej doprowadziły do jego odwołania i do rozproszenia się skupionej przy nim grupy. W konsekwencji w monastyrze zamieszkali wówczas mnisi narodowości abchaskiej, a nowym przełożonym wspólnoty został hieromnich Andrzej (Ampar). Dziś, jak łatwo przewidzieć, monastyr działa bez zgody patriarchy z Tbilisi w ramach niekanonicznej Cerkwi abchaskiej.
Bogactwem nieuznawanej republiki są piękne wąwozy, górskie jeziora, ciepłe morze i dobra kuchnia (inna od gruzińskiej). Z kupieniem dobrze już znanych w Polsce chaczapuri czy pierożków chinkali nie będzie oczywiście problemu, ale na kuchni tego regionu silnie odcisnęły się wpływy północnokaukaskich kuzynów, którzy wykorzystują mamałygę, nieco łykowate mięsiwa, sos fasolowy i górski ser, przypominający oscypek. Jeżeli dodać do tego gościnność mieszkańców i brak odczuwalnego zagrożenia, to można przymknąć oko na postsowiecki nieład, biurokrację (obecną nawet podczas kupowania suwenirów), watahy psów i dziurawe drogi. To dobre miejsce by odpocząć, ale już sporo gorsze by żyć. Abchaska niezależność zależy dziś od politycznej koniunktury i kalkulacji w Moskwie i gdzie jak gdzie, ale w Suchumie wiedzą o tym najlepiej.
Mateusz Styrczula
Fot. Autor