Baluna poznałem na egzaminie. On się nie dostał, a mnie, Eskimosa, przepchnął pewien stary Pisarz z Wysp. To przemiły facet. Potrafił upić się z żulami ciepłym piwkiem, wykłócać się z nimi o wiarę Dostojewskiego, a potem głęboką nocą dzwonić do młodszego od siebie pisarza i poety z pytaniem, czy ten go jeszcze kocha? Kocham cię, kocham! – odpowiadał heteroseksualnemu staremu pisarzowi żonaty, heteroseksualny i zaspany młodszy pisarz i poeta, a następnie odkładał słuchawkę.
Taka sytuacja powtarzała się kilka razy w nocy. Potem widzieliśmy jak ciężko dysząc, wspinał się na piętro, gdzie mieliśmy swój Instytut.
Wykłady prowadził znużony. Studentki go nie lubiły. – Niech się panie zastanowią, po co tu przyszły? – strofował je. – Zdobyć dyplom, czy rozwijać pasję? Dyplom zawsze można zdobyć, ale pasja jest wynikiem pasji. Trzeba coś czytać, zadawać pytania, poszukiwać, a nie tylko malować paznokcie!
Po takiej mizoginicznej tyradzie ostentacyjnie schodził z katedry.
Czy pamiętasz? Nasze pokoje dzieliła tylko ściana, lecz minęło trochę czasu zanim się poznaliśmy.
Ubierałeś się jak kloszard. Ale bynajmniej nie przypominałeś tych francuskich oryginałów w pelerynkach lub wyciągniętych swetrach, z książką pod pachą, okutanych szalikiem. Nie dla ciebie też było ich wino, paryskie sikacze w kilkulitrowych butelkach, o których opowiadał R. Eskimoski, po dziadku, do kwadratu.
Nikt tak jak ty nie potrafił zawiązać w kokardę sznurka na ortalionowym czarnym płaszczu. Powiedz sam, kto z nas miał taką niesamowicie wieśniacką, skórzaną kurteczkę?
Nie pamiętasz tej historii, ale myślę, że cię ubawi. Otóż podczas jednego z festiwali rocka M. czekał na ciebie ze swoją nową. Do przyjazdu pociągu zdążył już jej opisać pewną skromną postać, z którą nigdy przenigdy nie można się nudzić. I uważaj teraz! Wjeżdża pociąg, a wyłażą z niego setki ludzi. Setki! W pewnej chwili ta od M. wskazuje jednego z idących i konstatuje w taki sposób: – Zobacz, jaki wieśniak!
Zgadnij, kogo miała na myśli? Kto zatem włożył odpustową koszulę w kwiaty i dekatyzowane, krótkie spodnie z dyndającym przy rozporku sznurkiem? Podszedłeś do nich i się przywitałeś. Oczywiście nie słyszałeś ich rozmowy i przez to ta historia nabiera cudownych, rajskich kolorów.
To jedna z moich ulubionych bajek, jakie na szczęście przytrafiają się w życiu.
Kiedyś powiedziałem w pewnym zdewociałym gronie, że nie chcę iść do nieba bez swoich przyjaciół. Teraz myślę, że nie było to znowu takie głupie. Bo pomyśl, co to za niebo bez tureckich, dekatyzowanych gaci?
Unikałem jak ognia wykładów z doktorantkami, za co grożono mi, jak na szkółkę niedzielną przystało, skreśleniem z listy. Od dziecka nie znosiłem gramatyki, imiesłowów, trybów, zdań podrzędnie złożonych… A tu masz, musiałem to jeszcze wszystko poznać w imperialnym języku!
– Jak to!? – dziwiła się P., nadymając się przy tym z oburzenia (za co ją – w co pewnie nie uwierzy – lubiłem). Pan z Lodu, a zupełnie nie umie mówić jak tamci-sramci?
– Właśnie dlatego – odpowiadałem uprzejmie.
Jak bowiem objaśnić komuś sytuację, w której my – „eskimoscy” – nasiąkamy inną gadką, ale zupełnie nie przekłada się to na poprawność pisania i mówienia w języku imperium? Niepolski ęzyk naszych babć, dziadków i sąsiadów był naturalnym żywiołem, którego istnienia nawet się nie zauważało. Jak kromki chleba posypanej cukrem… Mówić dalej, Herr WuCe?
W tym baśniowym języku wędzono kiełbasy, żegnano umarłych przyjaciół, w tej roztańczonej, pachnącej miłością i rozpaczą mowie skarżono się Niewidzialnemu Panu na niegodziwe postępowanie Czerwonych oraz ich durnych i zachłannych Komilitonów.
Arkadiusz Panasiuk