Rozmowa z Katarzyną Trzaską,
reżyserką filmu pod tym samym tytułem
Troje młodych berlińczyków ze wspólnoty Spirit Center, dbającej o duchowy rozwój swoich członków za pomocą jogi, medytacji, szamańskich rytuałów czy lekcji przetrwania w lesie, postanawia udać się na polską wieś. Jak na prawdziwych pielgrzymów przystało, Ellen, Mario i Jon jadą na wschód, aż pod granicę Polski z Białorusią, gdzie od miejscowego gospodarza, Stanisława, wynajmują stuletni drewniany dom. Chcą spędzić tu wakacje, pracować w polu i być blisko natury i kultury – w ich mniemaniu nieskażonych jeszcze cywilizacją. Przybysze i miejscowi zostali sportretowani w dokumencie Katarzyny Trzaski jako dwa obce plemiona, przypatrujące się sobie z nieufnością, przez którą przebija jednak wzajemna fascynacja.
Dorota Sulżyk: – Szukaliście do filmu miejsc nieskażonych cywilizacją. Jak udało się trafić do gminy Gródek, do Podozieran? Czy właśnie o takim miejscu myśleliście?
Katarzyna Trzaska: – Film miał być realizowany w Brzostowie nad Biebrzą, miejscu rodzinnym mojego taty. Właśnie tam, gdzie w filmie krowy przepływały rzekę. Ale rodzina naszych kuzynów zrezygnowała. Przyjaźnię się z Aleksandrem Mielnickim, którego stryj mieszkał kiedyś w Raduninie. Niestety, nie udało nam się znaleźć tam właściwych bohaterów. I ruszyliśmy autkiem dalej, za Waliły-Stację, gdzie drogi były coraz węższe. I zaczęłam pukać do drzwi. W Bielewiczach, Wiejkach. I ciągle to było nie to, czego szukaliśmy. Aż poznaliśmy rodzinę pana Stanisława. Zapytaliśmy, czy chcieliby wziąć udział w filmie, który pokaże pracę rolników z tych stron, ich zwyczaje, tradycje i skonfrontuje je z niemieckimi gośćmi. Szczęśliwie pan Stanisław i pani Anna zgodzili się. I dzięki temu powstał film.
Gdy oglądałam fragment w zwiastunie, zaskoczyła mnie rzeka, której w Podozieranach nie ma.
– Muszę widzów przeprosić za przemieszanie terenów. Wizja pływających krów była dla filmu ważna, kadry z nimi nakręciliśmy zatem w Brzostowie.
Ale jest to film dokumentalny?
– W stu procentach. Nie wiedzieliśmy, co się wydarzy. Spotkanie bohaterów jest autentyczne i wszystkie sytuacje z tym związane również.
O czym miał być ten film? Czy wyobrażenia o nim pokryły się z rzeczywistością?
– Film miał być przede wszystkim o tym, co ludzie z miasta myślą o życiu na wsi, jak je sobie wyobrażają. Często wyolbrzymiają, idealizują wiejskie życie jako bliskie natury, sielskie, mistyczne. A na wsi trzeba bardzo ciężko pracować. To życie pełne wyrzeczeń, smutków, gdzie nie zawsze pamięta się o ekologii, o zdrowym odżywianiu. A na tym koncentrują się mieszkańcy wielkich miast, w tym przypadku nasi bohaterowie z Berlina. Marzą o życiu na wsi, podczas gdy ludzie ze wsi marzą o życiu w mieście, w ich wyobrażeniach łatwiejszym i wygodniejszym. Na prowincji często uważa się, że Niemcy to ludzie zamożni. Wszystko to w filmie zostało skonfrontowane. Udało mi się znaleźć takich Niemców, którzy chcą żyć bez pieniędzy.
Pan Stanisław mówi w filmie, że nie dałby rady żyć w mieście, udusiłby się tam. W rozmowach z mieszkańcami wsi również słyszałam takie słowa.
– Chodziło mi o wyludnianie się wsi. Wielu młodych emigruje do miasta, najpierw po naukę, a potem niekoniecznie chcą wracać. Ale na szczęście są osoby, które odnajdują sens i radość w życiu na wsi.
Niemcy, którzy przyjechali do Podozieran, idealizowali wieś. Ale wyjeżdżali już chyba z innym poczuciem. Przekonali się, że ludzie na wsi bardzo ciężko pracują.
– Byli bardzo zaskoczeni, jak trudna i żmudna jest praca na gospodarstwie. Dochodził jeszcze aspekt ich weganizmu, kwestie dotyczące hodowli zwierząt są dla nich drażliwe. Myślę, że wyjechali pełni szacunku dla bohaterów ze wsi i tego, jak zostali przyjęci. Bo wieś przyjęła ich z otwartymi ramionami.
O to też chciałam zapytać. Jak wieś przyjęła turystów z Niemiec, ekipę filmową? I jak długo tam byliście?
– Niezbyt długo, ale wieś przyjęła nas bardzo serdecznie, były dożynki, ogniska. Niemcy też starali się dać coś od siebie, przygotowali program artystyczny, np. taniec hinduski. Niemieccy turyści to postaci niecodzienne, bardzo kolorowe, dziwne także dla niemieckiego widza.
Czy mieszkańców wsi długo trzeba było namawiać do wystąpienia w filmie?
– Zgodzili się od razu, a my ze swojej strony staraliśmy się nie przeszkadzać im w codziennej pracy.
Czy ich wypowiedzi były wyreżyserowane, czy też wnosili swoje własne?
– Wszyscy w tym filmie są sobą. Mówią to, co myślą. Niemcy chcieli poruszyć dużo różnych tematów – środowiska, rolnictwa, hodowli zwierząt. A pan Stanisław chciał pokazać swoją kulturę, tradycje tych stron.
Bariera językowa budowała świetne humorystyczne sceny.
– Ona zawsze stwarza humorystyczne sceny. Kiedy jednak rozmowy stawały się troszkę głębsze – o życiu, miłości, śmierci – nieco pomagaliśmy tłumaczeniem. Ale początkowe rozmowy, które widzimy w filmie, obywały się bez tłumacza, takie było założenie. Jak się okazało, kontakt był możliwy.
Ale obie strony były siebie nawzajem ciekawe, chciały się czegoś dowiedzieć?
– Tak, i niemiecka, i polska chciały się dowiedzieć, jak ci drudzy żyją, z czego żyją, z kim żyją.
Zdjęcia kręcone były trzy lata temu. Tak długo trwała praca nad filmem?
– Tak bywa z dokumentami. Długo się je montuje, długo wybiera zdjęcia. Film miał premierę na festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Przyjechali na nią nasi niemieccy bohaterowie. Bardzo im się ten film spodobał. „Wieś pływających krów” niedługo wejdzie do małych studyjnych kin. Kolejne pokazy konkursowe przewidziane są na festiwalach Toffifest w Toruniu i Provinziale Ebelswalde w Niemczech. Film będzie miał premierę w TVP dopiero za rok, po niej zostanie wydany na płytach DVD.
Co się teraz dzieje z niemieckimi bohaterami?
– Ellen korzysta z dużego spadku. Niedawno kupiła ziemię na Wyspach Kanaryjskich, gdzie zamierza założyć komunę. Żyje bardzo skromnie, bardzo wierzy we wszystkie działania, które mają służyć ochronie środowiska. Ostatnio zdobyła uprawnienia położnej, odbiera porody. Mario ma najwięcej problemów, jest odludkiem, nie pracuje, nie ma zamiaru podejmować pracy, korzysta z dobroci innych ludzi. Jonatan zajmuje się ogrodnictwem, zielarstwem archaicznym. Prowadzi kursy zbierania grzybów, za które uczestnicy płacą po 250 euro, żeby w ciągu dwóch dni nauczyć się, jak zbierać w lesie grzyby.
W filmie słyszymy taką kwestię: „Wy macie swoje życie, my mamy swoje”. Nie wiem, czy potraktować to jako puentę, czy może jej zaprzeczenie? Chyba ani bohaterowie z Podozieran nie czuliby się dobrze w Berlinie, ani ta trójka Niemców w Podozieranach?
– Pewnie tak, ale film skupia się na tym, że moment porozumienia nastąpił. Mimo wszelkich różnic, mimo bariery językowej, porozumienie jest możliwe.
Rozmawiała Dorota Sulżyk