Szkice z oddali
Na dware duchata, nawat, jak dożdż i paśla dażdża, ceły czas duchata, bo nam burżuji zatruli cełuju ziamlu, i kidajucca na tych, chto palić drwowami ǔ piacze. Heta ni my trujam, heta wy. Chopić takoj haspadarki. Taki wokryk ściakaja pa jich jak wada pa huscy. Ali ja ni ab hetym budu siońnia pisać. Napiszu ab tom, chto czytają, a chto ni czytaja, i ci czytajuć maładyja, i chto hetyja naszyja maładyja. Musim wiedać, na czom stajim. Ja znaju, szto ludzi hultawatyja i niczoho ni choczuć wiedać. Tolki piszy jim miłyja kazki. Heta ni maja sprawa, miłyja kazki. Musim padumać, szto możam zrabić dla ludziej, jakich cenim, ci starych ci maładych, i ci my majam maładych, a jeśli majam, ta ci jany czytaczy, ci nie. Czy ż jany ǔże ǔsie prawasłaǔnyja palaki, znaczyć – ni naszyja? I papierli ǔ ONR? Biez pamiatańnia żyćcia prodkaǔ nima nas. Ci jano było biednaje ci bahataje, heta było nasza żyćcio. Ja jaho kachaju. Życcio biażyć i majo biażyć.
My musim wiedać toja, ab czom ja napiszu, ci kamu heta padabajacca ci nie. Naszyja problemy heta hłabalnyja problemy, a ni tolki dla kuma i kumy. Robimsa adzinakawyja, praǔda? Musim tak adzinakawieć?
Na portalu Racjonalista znajduje określenie „smartfony i pierdofony”. No tak. Pierdofony. Zajmę się sprawą pierdofonowców i tym, kto czyta, a kto w ogóle nie czyta i czy koniecznie muszę pisać łatwiznę dla tych, co nigdy nie będą czytać. Pisze się dla czytelnika, a nie dla nie-czytelnika. Narosło wokół sprawy czytania i nieczytania mnóstwo mitów i obiegowych opinii. Odkłamię. Nie znoszę obiegowych opinii, szerzonych przez manipulatorów. Jak dobrze, że jednak Czasopis będzie miał wydanie papierowe, a nie tylko ekranowo oślepiające.
Pomyłka kierownictwa literatury
Znowu nawiążę do Heideggera, który rozumnie twierdził, że będziemy mieli upadek literatury, jeśli zamiast literatury powstanie kierownictwo literatury, zapładniające pisarzy do pisania łatwych kawałków „dla mas”. Pisarzom zapłaci się sowicie za posłuszeństwo wobec takiej inseminacji. No i wywieszczył ten filozof. Szczególnie w mojej ojczyźnie inseminatorzy zapłodnili zbyt wielu pisarzy. Cóż. Doskakuje się do uwspółcześnienia.
Pomyłka kierownictwa literatury? Pamiętam, jak nam te typy wmawiały, że będziemy mieli czytelniczy raj, jak się tylko ci, co nigdy nic nie czytali, masowo zabiorą się za czytanie łatwych kawałków, tych komercyjek, produkowanych przez typów, zainseminowanych przez kierownictwo literatury. Typ typa zainseminował i co, lepiej z czytelnictwem? Było lepiej, jest i będzie, ale nie tu. Nie w plemieniu nic nieczytających. Kto nic nie czytał, to i nie będzie nic czytał. Tu cudów nie ma i nie będzie. Kierownictwo literatury postawiło na nie-czytelników. Żałosna pomyłka, niszcząca tkankę samej literatury, to znaczy usuwającą w cień wybitnych pisarzy i wybitnych czytelników. Cień cieniem, a życie życiem. Czytelnik zawsze jest wybitny, innych czytelników nie ma. Autor dziś, zainseminowany do łatwizny dla mas, wybitny nie jest. Są wybitni autorzy? Są. Czytani? Tak. Tylko ignorowani przez zainseminowych medialnych „krytyków”. Ale wybitny wybitnego znajdzie, toteż nadal widzę wybitnych autorów i wybitnych czytelników (choćby tych czytających na nowo stare wiecznie ważne książki). Dane trzeba czerpać z życia, i na tym się opierać. Ja tak robię, korzystając z naukowych rzetelnych tekstów autorów, którzy najpierw badają to prawdziwe życie, obserwują je, zanim coś napiszą o danej sprawie, i nie ględzą „z zasłyszenia”. Znawcy tematu podają następujące statystyki: książki czyta 90% dorosłych Szwedów, Duńczyków, Holendrów, Anglików Niemców i prawie 90% Rosjan. Znikomy procent czytających dorosłych mamy w Rumuni, Grecji i Portugalii. Dorośli Polacy są przed Rumunią. Białorusini z Białorusi czytają w metrze, a książki z niezależnych wydawnictw sprzedaje się z bagażnika (nie mam procentowej statystyki czytelniczej, ale twierdzę, że dopóki są niezależni wydawcy, będą czytelnicy, a książki z bagażnika będą szły jak woda). Jedynie 2% Czechów nic ma w domu książek. Czyta regularnie 79% Czechów. O czytających Czechach pisze Mariusz Szczygieł. Przytacza powiedzonko o czytelnikach: „Co Czech, to knihomil”. Chorwaci nie czytają. Wykrywam dziwaczną zależność: politycy wciskają F16 tym społeczeństwom, które nie czytają. To nawet nie całkiem żart z mojej strony. Nie rozumiem, dlaczego Grecy przestali czytać. Tolo: Może to zmęczenie od dźwigania starożytności kultury? Kulturowy kryzys? Zmęczenie materiału?
Nieczytający są całkowicie zbędni dla stanu i rozwoju literatury, bo ani sami nic w niej nie stworzą, ani nie utrzymują relacji autor-czytelnik. Jednak jeden z powodów nieczytania przez dorosłych to poczucie oszustwa i zdrady ze strony kierownictwa literatury i medialnych krytyków, wciskających kit dla bałwanków, a łżących, że to same bestsellery. Ta część dorosłych to byli czytelnicy, ci wybitni. Przedtem dużo przeczytali, kiedy jeszcze literatura nie była reklamowanym produktem dla bałwanków. Teraz się na nią śmiertelnie pogniewali. Tak samo na gazety, które zamiast istotnych treści, postawiły na nowomowę propagandy i samych słusznych fejków.
Nie widzieć tego, znaczy nadal ściemniać sprawę czytelnictwa.
Oczywiście człowiek ma prawo do nieczytania, a zwłaszcza do porzucania czytania, bo coraz więcej zachwalanej łatwizny nie jest dla czytelnika, tylko dla nie-czytelnika, który i tak nie będzie czytał, ale proszę, jaka o niego troska! Nie o czytelnika, tylko o nie-czytelnika.
Od zawsze jacyś ludzie nic nie czytali i tak będzie. Źle, kiedy większość staje się nieczytająca, w tym ludzie wykształceni. Interesujący jest szkic Marcina Michalaka na ten temat pt. „Czym grozi nieczytanie”. Przytacza słowa noblisty M. V. Llosy: „U nieczytających zanika duch krytyki buntu”, i słowa dr Romana Chymkowskiego o nieczytających: „Są to ludzie poza kulturą pisma”. W jego rozważaniach chodzi o Europę, która przecież pozostaje kulturą pisma. To europejska kultura pisma stworzyła USA.
Michalak twierdzi, że jedynie oczytane społeczeństwa są innowacyjne, bo czytanie daje wiedzę, rozwija myślenie krytyczne, a przede wszystkim myślenie abstrakcyjne, wyobraźnię, a w żaden sposób nie spowoduje tego ani telewizyjna, ani internetowa sieczka (przeważająca śmieciowość). Czytające społeczeństwo to zarazem demokratyczne bogate państwo, bo bez czytania nie ma dobrobytu, bo nieczytające społeczeństwo podejmuje nieracjonalne wybory i bez przerwy daje się uwieść ideologom, wodzom, cudotwórcom w ekonomii, a tych ogólny dobrobyt nie obchodzi. Obchodzi tylko władza i dojenie państwowego koryta. W racjonalnym demokratycznym, bo czytającym (!) społeczeństwie istnieje ufność w stosunku do osobowości, do socjologów, do myślicieli, do wybitnego pisarza, do znawców tematu, bo ludzie zawsze się od nich wiele nauczą, a w nieoczytanym takiej więzi nie ma, i co więcej, istnieje wręcz nienawiść do myśliciela, zwłaszcza krytycznego, i w ogóle nienawiść i nieufność do drugiego człowieka. Statystyki pokazują, ze czytający długie pozycje żyją dłużej, średnio aż o dwa lata. W USA myśliciele zaczynają się martwić, że długie pozycje czyta „tylko” 3/.4 społeczeństwa!
Długie pozycje czytają też Słowacy, Węgrzy, Estończycy, Francuzi.
W tych statystykach mieścimy się i my, ludzie z ogonem z WKL, czytający i nie.
Rzucić się na papier
To kierownictwo literatury nam ściemnia, że obecnie liczy się tylko wydanie pierdofonowe i takież czytanie. Jakoś nikt nie rzuca się do zamykania galerii w atawistycznym odruchu przeciw artystom plastykom, bo nagle ma być w modzie i jako nakaz pokazywanie obrazów wyłącznie w Internecie. Znowu wtrąca się nam się bałwankowe kierownictwo literatury i w ogóle wszelkiego tekstu. Pieprzą mi coś o końcu ery Gutenberga. Jaki koniec? W Internecie też mamy mnóstwo Gutenberga. Jednak papierowe książki to odpowiednik galerii w realu dla artystów plastyków.
Oczywiście poszukuję w Internecie tekstu, ale bez przesady, jeśli już, to poszukuję filozofii czy nauki, a nie tekścików o znaczeniu śmieciowym. Ale jest inna sprawa. Ten lśniący niebieskim promieniem elektroniczny Gutenberg bardzo szkodzi naszym oczom. Powoduje zespół suchego oka, a jest to nieodwracalne, grożące jaskrą, przedwczesną ślepotą. Nasze oczy nie są wstanie obronić się przed jaskrawością elektronicznego ekranu. Nasz wzrok chroni na długo zwykłe czytanie tekstu na papierze, przerywanie czytania, patrzenie w dal. Tak jesteśmy ukształtowani cywilizacyjnie. Patrzyliśmy w dal, obserwowaliśmy zwierzęta, ptaki i ziemię. Pochylaliśmy się nad rękopisami od czasów starożytnych, kierując wzrok w dół (spuszczone powieki, zatrzymujące łzy, co jest stanem naturalnym; a długie patrzenie w ekran to jak długie patrzenie w żarówkę z bliska, to nic, że zdaje się przyćmiona i przyjazna). Naukowcy są zgodni: czytanie papierowej książki przed snem uspokaja, łagodzi wzrok, prowadzi do dobrego snu, to znaczy sprzyja błogiemu zasypianiu i skutecznie zapobiega Alzheimerowi i kurczeniu się mózgu. Czytanie wyłącznie z elektronicznych nośników, choć możemy je trzymać tak, aby mieć spuszczony wzrok, szkodzi oczom, bo to nie matowa kartka, bo to lśni pod górną powiekę, i wysusza gałki oczne. Żaden nośnik nie trzyma długo tekstu. Po pewnym czasie elektroniczna książka znika. To dlatego rozumniejsi autorzy nie chcą istnienia wyłącznie na elektronicznych nośnikach.
Leczenie oczu w Polsce jest bardzo drogie i uciążliwe. Dostanie się do okulisty graniczy z cudem. Zespół suchego oka, ta pierdofonowo-laptopowa choroba, jest nieuleczalna. Można sobie wlewać do oczu tak zwane sztuczne łzy, bardzo drogie, ale i tak na starość będziemy ślepi, uciążliwie ślepnący, z nieprzyjemnie bolącymi oczami. Toteż powtórzę, że bardzo się cieszę, że kochany „Czasopis” jednak zachowuje swoją wersję papierową. Będę mogła spokojnie go czytać przed snem, kierując wzrok w dół, na matową kartkę, zgodnie z naszym cywilizacyjnie ukształtowanym wzrokiem. Ten archaizm jest naszym dobrem. Papierowa kartka, nie świecąc, koi wzrok i natychmiast uruchamia wyobraźnię: tekst widzimy wraz z obrazami, jakie nam się stwarzają podczas lektury. Podczas wyłącznie ekranowego czytania wyobraźnia nie działa, część mózgu nie jest aktywna.
Producentom maszynek zależy na uzależnianiu się od nich. Nie mówią o niebezpieczeństwach tego uzależnienia i nieodwracanym uszkodzeniu oczu. Człowiek nie jest w stanie przekroczyć biologicznych możliwości oka. I ja nie przekroczyłam. Zepsułam sobie wzrok. Mogę pracować na laptopie nie dłużej niż godzinę na dobę, a i to z przerwami. Zespół suchego oka nie narasta stopniowo, dopada nagle.
Uzależnienie części młodych od pierdofonów to także wynik zaniedbania przez rodziców. Podsuwają dzieciom pod nos komputerki, aby tylko nie zawracały im głowy, aby się odczepiły od starych z tymi swoimi niezliczonymi pytaniami o życiu, niech siedzą w swoim kącie z nowoczesną maszynką. Wyrobią sobie złudne poczucie, że to związek z przyjaciółmi, z życiem? A niech tak mają. My starzy mamy od nich święty spokój. Jest jeszcze jedna sprawa: im bardziej zakompleksione społeczeństwo, nieustannie zmartwione, że może jeszcze nie doskoczyło do uwspółcześnienia, tym więcej w nim pierdofonowców, tym mniej w nim czytelników długich pozycji, tym mniej w nim zaufania do myślicieli.
Ale o czym ja tu mówię! Jest tu jeszcze jedna sprawa: nadal w Polsce co piąta wieś nie ma Internetu. Połowa Śląska nie ma i połowa Małopolski. 30% Podlasia nie ma Internetu. Las wokół Narejek tak wyrósł, że nie ma możliwości i w Narejkach, i w okolicy, korzystania z Internetu. Co tu mówić o pierdofonach w skali masowej. Jeśli popatrzeć na mapę Polski z dostępem do Internetu, to zobaczymy ja całą w białe grochy braku dostępu. Poza miastami z Internetu może korzystać około 18% obywateli. Operatorzy podają naciągane statystyki, że jakoby niemal cała Polska ma Internet, tymczasem gorzej od nas w tej sprawie ma Rumunia, a za nią jest jeszcze Bułgaria. Nasi młodzi to nie tylko młodzi z miast z dostępem, lecz także ci z lasów, spomiędzy kurhanów bez dostępu. Nasi to także dojrzali i starzy bez dostępu. I są jeszcze tacy – bez pieniędzy na zasięg i sprzęt. No i tacy, co już nie mają oczu, jak ja.
„Mam do inności prawo”…
Nucę sobie te słowa piosenki, wykonywanej przed laty przez Jonasza Koftę. Mam prawo do ubierania się według mego indywidualnego stylu, do pisania w moim indywidualnym stylu, do urządzania mieszkania w moim indywidualnym stylu, do inności etnicznej, religijnej, do białoruskości, do bi-kulturowości, do mego czytelnika. Dawno temu przeżyłam okres monolityczny, związany z ubraniową modą. Taka moda też wiele o człowieku mówi: czy jestem jak wszyscy, czy pozostaję przy własnych upodobaniach. Kiedy byłam w szkole podstawowej, panowała moda na spodnie narciarki, wsunięte w białe skarpetki. Nosiłam to i to. Jak wszyscy. Aha. Była jeszcze moda „na dresy”, to na początku nauki w podstawówce. Ojciec kupował mi zielone i karminowe „te dresy”. Nosiłam je, jak wszyscy. W liceum przyszła moda na popelinę, spodnie rybaczki i farmerki, potem na kozaki. Nosiłam te monolity, jak wszyscy. Potem był monolityczny okres na miniówy, maksi, kolorowe kożuchy, spódniczki w trzy fałdki z przodu, przedtem jeszcze był monolityczny okres na ortaliony i nonajrony, a także na okropną tkaninę, zwaną krempliną, sprowadzoną przesz Gierka w imię doskoku do uwspółcześnienia. Ubrana byłam monolitycznie w te monolity. Aż pewnego dnia, po tym, jak mało nie utonęłam we własnym pocie w tych ortalionach i nonajronach, w tych kremplinach, czerwieniąc w stopniu takim, w jakim była czerwona moja nonajronowa bluzka, powiedziałam: dość. Od tego czasu będę nosić jedynie tkaniny naturalne, przede wszystkim bawełnę. Będę sama sobie szyła ubrania. Będę trzymać się ulubionej długości spódnic, tej prawie do kostki. Będę nosić buty, jakie lubię – żadnych szpiców w okresie monolitu na szpice, żadnych prostokątów zamiast szpicówek w okresie monolitu na prostokąty. Jedynie normalne archaiczne buty, łagodnie zaokrąglone i dla stóp łagodne. I pomalowane artystycznie przeze mnie. „Mam do inności prawo”… Jonaszu, pięknie to ująłeś. Mogłabym zażartować: jak się ubieramy, tak myślimy; ubieramy się jak wszyscy, to i myślimy jak wszyscy. Aby się tylko nie wychylić.
Obecnie od dwóch lat mamy okres monolitu porwanych dżinsów, co było już raz modne w Ameryce, trzydzieści lat temu i odżyło. Co było, a odżyło, jest bardziej porwane i w liczniejszych miejscach. Dla mnie monolity nie są interesujące. Zawieszam wzrok na inności. Czasem mignie w tym porwanym monolicie zgrabna dziewczyna w sukience o barwie cementowej bieli. Cementowa biel sukienek jest modna, ale nie stanowi monolitu. Rzadko która kobieta odważy się na taką cementową biel i sukienkę w tych tonacjach.
W straszny ponad trzydziestostopniowy upał widzę w centrum Olsztyna kilka Arabek, szczelnie okutanych w grube chusty. Udusiłabym się, zasłabła. Chusty są bardzo ładne, w kolorze cementowej bieli, ale dobre na zimę, na silny mróz. Na sam widok tej inności u nas robi mi się niedobrze, wyobrażam sobie, jak się te dziewczyny męczą, czuję to męczenie się i prawie wołam: Ratunku! Jestem mokra od potu! Słabo mi! Czuje, że mi się smażą włosy! Wody! Te młode Arabki powolutku idą, jak stuletnie staruszki. Jasne. Inaczej będą mokre od potu. Mogłabym zażartować: zaraz pobiegną do toalety, aby wyżąć ciało, jak się wyżyma ręczniki, które były prane albo wpadły do wody po makaronie. Rzeczywiście w pewnym momencie wszystkie pobiegły do toalety. One są religijne. Tyle o nich mogę powiedzieć. Chusty to nie moda, lecz rozkaz. Zupełnie czym innym jest ochrona przez piekącym słońcem w postaci nakrycia głowy lekką chustką. Sama to robię.
A o naszych codziennych ubraniach napisałam tak, a ten obraz jest mi bardzo drogi, bo te robocze ubrania nosili u nas wszyscy, czy bogaci, czy biedni:
PIOŁUNOWY
Nasz codzienny kolor był piołunowy. Drelichowy.
Bez iskier, nietwarzowy.
Kolor grzebiących się w ziemi i gnoju.
W płowiejących bruzdach. W kolejowych
bruzdach, równanych pod nowe tory.
Jedno na całe dorosłe życie świąteczne ubranie.
W niebrudzącym się kolorze, piołunowym.
Światło piołunowe z oszczędnej trzydziestki piątki,
A wczoraj z lampy, z knotem przykręconym na dwie piąte.
Nie znaliśmy kolorów niezłamanych
przez piołun. Tylko ostatni strój był starannie czarno-biały.
Czyta jaskrawość. Jak guziki naszych akordionów,
gdy wszystkie czarne dławią i buczą, nagle rozlane w gardle
nad świeżym grobem.
Ale biel się unosi, zupełnie bez głosu,
stwarza połysk, piołunowy. Bardzo to stara melodia.
Czytelnictwo młodych
Czytają książki, czy nie czytają? Odkłamuję ten zakłamany temat. Według Raportu IBE Zofii Zawadzkiej w Polsce 86% młodych (uczniowie) czyta książki (według Grzegorza Leszczyńskiego książki czyta 95% gimnazjalistów). Ocenę celującą z języka polskiego otrzymuje 83% czytających. To są wybitni uczniowie – stwierdza Zawadzka. Czyli wśród młodych tylko 14% to nie są czytelnicy. Młodzi czytelnicy czytają pozaszkolne lektury (długie teksty), a nie tylko to, co nakazuje nauczyciel. A więc naprawdę nie ma powodów do trwogi o czytelnictwo młodych.
Gorzej z dorosłymi. Według tego raportu w Polsce nic nie czyta aż 63% dorosłych. Książki są za drogie. I co już mówiłam, dorośli porzucają czytanie, bo nie ufają ani nagrodom, ani poziomowi bestsellerów, no i mają dość bełkoczących o niczym nadętych pisarzy. Raz oszukani, drugi raz się nie dadzą. Nie czytają nie dlatego, że książki są za trudne, tylko dlatego, że stały się za łatwe, relatywizujące, z łatwymi odpowiedziami. Porzucili nową literaturę-produkt, a w tym dobrym zapale, na oślep, wszystko, co im się zdaje jedynie książką-produktem, a więc wszystko, co się produkuje w tej dziedzinie. Mają prawo do nieczytania nadprodukcji rynkowego chłamu. Kierownictwo literatury, zatroskane nieczytającymi, spowodowało coś innego, niż zamierzało: masowe odruchy wymiotne u wybitnych dotąd czytelników. Stracili niezwykle ważnego czytelnika. Niekiedy ten ważny czytelnik przeczytuje na nowo klasykę literacką czy filozofię, a to jest wciąż żywe i wiele proroczo mówi o naszych czasach.
Wokół mnie nie ma ludzi, którzy nie czytają. Nie znam takich, ani młodych, ani starych.
A 14% młodych nieczytających, siedzących w pierdofonach, brnie prosto w umysłowy upadek, a nie w rozwój. To małe plemię pogardza czytającymi i obnosi się z tą pogardą, usiłując narzucić ton „nowoczesności”. To właśnie budzi mój opór (i moich przyjaciół), a nie sam fakt korzystania z maszynek. Ale i tu stwierdzę: mają prawo do swej intelektualnej ruiny. Ockną się, kiedy zaczną dorośleć i znajdą pracę, i będą czytać przynajmniej fachową literaturę. Niedobrze, kiedy pod wrzask, że książki papierowe są be, marnuje się papier na ulotki reklamowe. Tyle papieru na reklamę chemicznego mięcha i chemicznych napojów! Właśnie to budzi mój opór (i moich przyjaciół).
BN trwoży się w raporcie, że tylko 38% dorosłych w Polsce czyta książki.
Optymalna sytuacja to: starzy polecają książki młodym, a młodzi starym. Starzy czytają małym dzieciom. Bez takich relacji nie ma czytelnictwa.
Zaburzone pokolenie
Maciej Dębski, omawiając książkę Jean. M. Twenga „Pokolenie iCEN”, porusza bardzo ważne sprawy. Uzależnienie od smartfonów i pierdofonów powoduje skrócony czas koncentracji i jest to kryzys psychologiczny, a nie postęp. Badania dotyczą amerykańskiego uzależnienia, ale pasują i nam, choć częściowo, kiedy mowa o skutkach uzależnienia i o samym uzależnieniu. To z powodu ostatniego kryzysu finansowego nastolatkowie przestali pracować, aby zdobyć trochę pieniędzy na swoje potrzeby, już własnych pieniędzy nie mają. Odsuwają dorosłość, tkwią przy rodzicach, ale nie mają kontaktu z rodzicami. Są depresyjni i nieszczęśliwi. W 2011 wskaźnik samobójstw wśród nich był większy ni zabójstw (szokuje mnie to amerykańskie zestawienie, ale jest, jakie tam może być). Trzymają smartfony obok siebie nawet w nocy, a przez to krócej śpią – mniej niż siedem godzin, a w tym wieku powinno się spać około dziewięciu godzin. Cierpią na zaburzenie snu, a to z kolei zaburza funkcje poznawcze. Przez to mają przyrost wagi i podwyższone ciśnienie. Nick Bilton, twórca tych urządzeń, smartfonów i pierdofonów, woła do rodziców, aby limitowali dzieciom dostęp do komórek i sam swoim dzieciom limituje. Bo korzystanie z maszynek to nie to samo, co uzależnienie. Dzieci muszą mieć świadomość, że takie uzależnienie zaburza im rozwój, że staną się wtórnymi analfabetami już w młodości.
Co przerażające, ci młodzi nie znają rozmowy twarzą w twarz, w związku z tym nie poznali min człowieka, nie umieją dobrać wyrazu twarzy, kiedy nagle w prawdziwym życiu zdarzy im się sytuacja twarzą w twarz. To niebuntująca się młodzież. Cały swój żar, całą energię życiową zużywa w maszynce, w dzień, w nocy, w parku, w autobusie, metrze i samochodzie.
U nas 14% młodych jest tak uzależnionych, a więc nie mamy do czynienia z całym zaburzonym pokoleniem.
Widziałam takich, którzy nie są zdolni do żadnej miny. Kamienna twarz. W ręku smartfon. Uzależnienie. Pełna samotność.
Co ważne, czytający młodzi odrzucają długie wodolejstwo. Ja też. Długie teksty, niebędące wodolejstwem, zajmują młodych tak samo, jak mnie. Poznajemy się po rozwiniętym słownictwie.
Są jeszcze tak zwani młodzi dorośli, którzy czytają lansowane przez kierownictwo same „genialne bestsellery”, czyli długie wodolejstwo. Ci sami młodzi dorośli kupują sobie wyłącznie markowe ubrania, paski i buty. To nie moi ludzie. Nie umieją rozmawiać. Nie czytali „No logo” Naomi Klein. Nie wiedzą, że markowe ubrania szyją neoburżujom niewolnicy, w tym dzieci. Nie doszło do nich, że te „genialne bestsellery” to obciach dla wybitnych czytelników, że to strata czasu. To jednak ich sprawa, ich wybór.
Nie czytają ci, co nie posiedli sztuki biegłego czytania ani korzystania ze słowników i encyklopedii (nawet internetowych), toteż ich słownictwo zastyga na poziomie małolatów. Wielu młodych nie zdają sobie sprawy, że istotnych lektur nie czyta się „jednym tchem”, tylko z przerwami, bo czytanie to proces.
1. Sprzączka, piszący o nieczytaniu, twierdzi, że sprzyja temu brak informacji o książce (nachalna reklama samych „genialnych bestsellerów” to żadna informacja), a także nieuctwo nauczycieli, niepotrafiących wpleść pomiędzy lektury szkolne zachęcającej informacji o innych istotnych książkach.
Dla mnie niesłychanie ważny jest fakt, że w Białorusi sprzedaje się z bagażnika książki niezależnych wydawców. Czyli nie wszystko tam „pływa na powierzchni”, jak to ujęła Dubravka Ugrešić. U nas przesyt nadprodukcji chłamu, pływającego wyłącznie na powierzchni, spowodował utratę dobrej archaiczności: pragnienie wolnej lektury, wolnego słowa.
Okładki książek, zalegających księgarnie i hipermarkety także odstręczają od czytania. Okropne! Straszne! Nieartystyczne!
Dla kogo będzie Czasopis on-line? Dla tych, co złaknieni są książek z bagażnika, wolnych lektur, wolnego słowa, jak w Białorusi? Zawieszam pytanie. Cudownego rozmnożenia naszych Białorusinów on-line nie oczekuję. To racjonalne przekonanie. Nie tak dawno Mateusz Styrczula rozumnie pisał w Czasopisie, że nasza młodzież to w większości „prawosławni Polacy”, nie chcą pamiętać „ruskich” korzeni dziadków, w dodatku chętnie wstępują w szeregi ONR! Dodam: prawosławni Polacy, nasi młodzi, prawosławni są tylko chwilowo. Pod artykułami o prawosławnych Polakach niezmiennie pojawiają się rasistowskie komentarze. Po co nam zatem to neofictwo?!
My mamy coś cenniejszego: dojrzałe umysły; umysły ludzi starych i starzejących się rangi profesorskiej. Nasze życie jeszcze potrwa.
Korzyści z Internetu
Wygooglałam długą znakomitą rozmowę B. Krzemińskiego z dr Hieronimem Gralą (badaczem dziejów Rusi i Rosji), noszącą tytuł „Żywioł białoruski współtworzył I Rzeczpospolitą” (na stronie: Teologia Polityczna). To lektura obowiązkowa. Nawet nie wymieniam, dla kogo. Dla wszystkich, wątpiących w istnienie białoruskości i Białorusinów. Według autora białoruskość to synteza łacińskości i bizantyńskości. Widać to nawet w języku. Już w XIV i XV Rosja myliła język białoruski (urzędowy w WKL) z językiem polskim, to jest uznawała go za język polski. Na przykład dla Iwana Groźnego był to język polski. Ano. To piękna siostra języka polskiego. Siostra, a nie wróg! To nie „Kresy”, to Białoruś. Białorusini to nie naród „znikąd”. Tu Kościół unicki rozkwitał, w syntezie łacińskości i bizantyńskości, poza cerkwią moskiewską. Tu nie było tataro-mongołskogo naszestwija. Autor uważa, że media polskie przekazują fałszywy obraz Białorusi i Białorusinów, wyłącznie negatywny, z tonem wyższości i pogardą. Autorze, pełny szacun, jak mówią młodzi. Ali jak heta zrazumieć hłybiej, szto Maskwa liczyła naszuju prastuju mowu polskaju mowaju? Znaczyć nasza prastaja mowa heta była tady druhaja polskaja mowa? Znaczyć dwajemoǔje daje cełuju czastku? Jeśli my dwajemoǔnyja, to piszam ci haworym paǔniej, pahaciej? Mnie zdajecca, szto heta tak. Nawat ǔ XXI stahodździ. Taki archaizm heta dabro dla kultury.
Cipier skazu sztoś, ab czom nichto ni kazaǔ i ni każa: palaki hetyja biełaruskija ziemli, hetyja swaje Kresy, kachali bolsz, czym biełarusy. Pisali ab jich pieśni, kniżki, dobro jimi haspadaryli (heta wielmi ważno) i szto ważno: nikudy ni chacieli uciakać. I ǔ chatach hawaryli prastoju mowaju, hetaju druhoju polskaju mowaju. I ǔ kaściołach śpiawali pa kresawamu, szczyro i raściahnutaju frazaju. I staǔlali charoszyja chaty i domy. I kachali reki, lesy i pala za ich charastwo.
Internet?
Jaki Internet? A nu tak. Jakiś zasraniec ǔże druhi raz ǔ hetym roku zrabiǔ nam pażar. Cipier padpaliǔ czyjuś sztucznuju jołku i spalił nam instalacju, i ad Interneta, i łopnuli truby ad wady. Hryzuczy dym jaszcze bolsz paszkodziǔ maim waczam. Dym zaǔsza lezia da nas na haru, dzie żywiem, i tut zbirajacca, huścieja. Dźwie pażarnyja kamandy z drabinami, palicja. Winoǔnik ǔciok. Przyjechali wiasiołyja raboczyja. A mnie ni da śmiechu. Paǔtaraju frazu z wiersza Brodskaho: „Ni lublu ludziej”.
Paśla hetaho pażaru śnicca mnie straszny son: niasu na placzach chworuju mamu. Jana stohnia, jenczyć. Jak ciażko jaje niaści. Ja muszu jaje wyniaści z wajny. A wajna ǔwiaździe. Pamahaje mnie jakiś ǔkrainiec. Ni chocza pamahczy niaści mamu. Nakaniec daje kalasku. Kładaǔlu mamu ǔ kalasku i ciahnu pad straszennuju haru. Jak ciażko. Kalaska ciahnie ǔniz. Mama jenczyć.
Tamara Bołdak-Janowska