„Uwaga! Przekroczyłeś granicę – z domownikami podlegasz 14-dniowej kwarantannie”. Tej treści sms-y przychodziły do mnie w kwietniu i maju, jak tylko zjawiałem się w rodzinnym Ostrowiu. Od razu zorientowałem się, że ma to związek ze słabym, miejscami zanikającym, zasięgiem sieci komórkowej. Telefon wówczas często loguje się do sieci operatora białoruskiego. Wtedy przychodzi sms „Witaj na Białorusi” z informacją o cenach połączeń, które w takich sytuacjach są bardzo wysokie, szczególnie dla transmisji danych. Jeśli ktoś ma w telefonie akurat włączoną taką opcję i zechce na przykład skorzystać z Internetu, za kilka minut takiej usługi może zapłacić dodatkowo nawet kilkadziesiąt złotych.
Sytuacja wraca do normy, gdy ponownie znajdziemy się w polu zasięgu własnego operatora. Jednak wprowadzona w związku z koronawiruesem aplikacja Alert RCB takie przypadki automatycznie interpretowała jako… powroty z zagranicy, a więc konieczność poddania się dwutygodniowej kwarantannie. Po pierwszym takim sms-ie dla pewności zadzwoniłem pod podany numer infolinii. – To błąd systemu, proszę się nie niepokoić – uspokoił mnie głos doradcy. A ja już zacząłem wyobrażać sobie, że któregoś dnia przyjedzie policja, by sprawdzić, czy przestrzegam zasad kwarantanny. Wywoła mnie z ulicy telefonem, każąc pokazać się w oknie. A gdy nie będzie mnie w domu, przyjdzie mi się zapłacić za to wysoką karę pieniężną…
– Takiej sytuacji nie będzie – powiedział doradca. – Gdyby rzeczywiście wrócił pan z zagranicy, musiałby pan wypełnić kartę lokalizacyjną ze wskazaniem miejsca odbywania kwarantanny. Tylko na tej podstawie policja kontroluje, czy dana osoba jej przestrzega.
Jeszcze przed pandemią burmistrz Krynek interweniowała u operatorów sieci komórkowych o podjęcie działań w celu zablokowania uciążliwego dla mieszkańców (i turystów) niekontrolowanego sygnału telefonii białoruskich. Jest to jednak technicznie niemożliwe. Zaradzić temu może jedynie wzmocnienie sygnału polskich sieci. Do tego niezbędne są jednak kosztowne inwestycje. Operatorom to się nie opłaca, gdyż na wyludnionych terenach przygranicznych zbyt mało jest użytkowników, aby móc skompensować te koszty.
Podczas gdy wszędzie telefon komórkowy dawno przestał być luksusem, a stał się niezbędnym narzędziem do normalnego życia i pracy, w zamieszkałym przez naszą mniejszość wschodnim pasie regionu w wielu miejscach do tego dobrodziejstwa XXI wieku wciąż nie ma należytego dostępu. W Ostrowiu, by znaleźć jako taki zasięg, muszę wychodzić na podwórko. Dodzwonić się do mnie wtedy jest bardzo trudno. Taki sam problem ma moja redakcyjna koleżanka Helena Głogowska, gdy przebywa w rodzinnej Jaryłówce, położonej tuż nad graniczną Świsłoczą. „Nie wiedaju jakim cudam ty da mianie datelefanawaŭsia” – słyszę czasem jej zdziwienie, gdy udaje mi się z nią połączyć. A i tak często sygnał zanika i telefon się rozłącza.
W naszych przygranicznych miejscowościach jeszcze gorzej jest z Internetem. Mieć go w komórce w zasadzie nie sposób. A i stacjonarny rewelacyjny przeważnie nie jest. Chyba że ze światłowodu, ale takich sieci jest tu jeszcze niewiele.
Od dawna utyskujemy na dyskryminację ekonomiczną wschodnich gmin względem reszty województwa i kraju. Jeszcze za czasów PRL uprzywilejowane pod tym względem były zachodnie obszary regionu. To tam w pierwszej mierze dbano o poprawę infrastruktury, budowano drogi, wodociągi, kanalizację, telefonizowano wsie. Do naszych gmin takie dobrodziejstwa cywilizacyjne zawitały ze sporym opóźnieniem. Po wejściu Polski do Unii Europejskiej i napływie funduszy infrastrukturalnych z Brukseli włodarze regionu nie mogli już tak ordynarnie marginalizować tych potrzeb w skupiskach mniejszości, ale wciąż polsko-katolickie tereny mogą liczyć na więcej.
No i mamy to, co mamy. Wystarczy przejechać się w stronę Wysokiego Mazowieckiego, Ciechanowca, Brańska, Moniek czy Dąbrowy Białostockiej, by poczuć się w innym świecie. U nas cicho, smutno i bezludnie, a u nich bogata zabudowa i rozgwar młodych gospodarzy w każdej wsi, a miasteczka wciąż się rozrastają. Chociaż pewnie też do czasu, gdyż wzorem innych krajów wkrótce wszędzie w Polsce życie będzie tętnić raczej tylko w miastach.
Coś się jednak w tym procesie zmienia. Pandemia koronawirusa wymusiła radykalną zmianę stylu życia i pracy. Rzesze pracowników, w tym nauczyciele, zostały w domach, wykonując swoje obowiązki w sposób zdalny za pomocą Internetu. Według specjalistów taki model pracy w wielu obszarach państwa i gospodarki upowszechni się także po ustaniu pandemii. Zatem spokojnie można będzie mieszkać pod Krynkami lub Orlą i pracować w firmach, mających siedziby w Białymstoku czy Warszawie, a nawet gdzieś w świecie.
Otóż niekoniecznie. Podstawą takiej pracy jest szybki Internet, a w przyszłości najpewniej jeszcze inne nowoczesne technologie. Te zaś, jak pokazuje życie, na naszą białoruską prowincję docierają z dużym opóźnieniem albo i wcale.
Niedawno skontaktowali się ze mną znajomi, by pomóc im w znalezieniu działki w pobliżu którejś z naszych białoruskich wiosek. Najlepiej na kolonii pod lasem, z dala od zwartej zabudowy, ale w miarę z dobrym dojazdem i z widokiem na rzekę. Tak postawione wymagania uczyniły to zadanie niemalże niewykonalnym. Niemniej jakieś propozycje znajomym podsunąłem. Ale doszedł jeszcze jeden warunek, musi być dobry Internet. Znajomi pracują zdalnie i jest to dla nich niezbędne. Dokładnie przeanalizowali mapy z nadajnikami i liniami światłowodowymi oraz planami ich rozbudowy ich w przyszłości. Ale lokalizacje, które wskazałem, były tam białą plamą. Znajomi powiedzieli mi, że na czysto katolickich terenach w zachodniej części regionu dostęp do dobrego Internetu jest lepszy. Mogliby tam kupić odpowiednią dla siebie działkę, ale tego nie zrobią. I nie dlatego, że ceny nieruchomości są tam dużo wyższe, ale chcieliby zamieszkać na „swoich” terenach. Póki co pozostali w mieście.
I pomyśleć, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu, zaraz po wojnie, tak na wschodzie jak i zachodzie województwa wsie były jednakowo zaludnione, a raczej przeludnione i wszędzie panowała takaż nędza. Prymitywne zabobonne życie chłopów w zachodniej części rusko-mazowieckiego pogranicza znakomicie opisał Edward Redliński w „Konopielce”. W wyciszeniu podczas pandemii ponownie sięgnąłem po tę książkę, jeszcze raz obejrzałem też jej wspaniałą czarno-białą ekranizację w reżyserii Witolda Leszczyńskiego. Swoją drogą, to wielka szkoda, że podobną powieścią, ze smakowitym językiem autochtonów, nikt nie udokumentował tuż powojennego życia w naszych białoruskich wsiach na Białostocczyźnie. Jako mniejszość szczycimy się, że mamy własną literaturę i grupę literacką „Białowieża” z wielkimi tradycjami, ale dorobek prozatorski naszych autorów to przeważnie krótkie opowiadania, albo autobiograficzne wspomnienia. Takiej książki jak „Konopielka”, nie mówiąc o powieści epickiej, z gotowym scenariuszem na dobry film fabularny, dotychczas nikt z nich nie napisał.
Po drugiej stronie granicy, w Białorusi, takie dzieła powstały. Pozostając w „samoizolacji” w Ostrowiu, gdzie mam dostęp do około dziesięciu kanałów białoruskiej telewizji naziemnej, obejrzałem kilka ich ekranizacji. Dominowały oczywiście filmy o tematyce wojennej, jako uzupełnienie do codziennych relacji z przygotowań do parady w Mińsku z okazji 75. rocznicy zakończenia II wojny światowej, bez oglądania się na zagrożenia w związku z rozprzestrzenianiem się koronawirusa.
Wszystkie kanały telewizji białoruskiej od ćwierćwiecza dzień w dzień nieprzerwanie pokazują teatr jednego aktora – Aleksandra Łukaszenki. Przed rozpisanymi na sierpień wyborami szykuje się do przedłużenia prezydentury o następne pięć lat, czego jest pewien. Z telewizyjnych ekranów krytykuje kontrkandydatów, wręcz ich ośmiesza. Ale tych żaden kanał w ogóle nie pokazuje. Kampanię prowadzą w sieciach społecznościowych, na co urzędujący prezydent nie ma wpływu, co go najwyraźniej rozsierdza. Wykrzykuje, że „Białorusi nikomu nie odda”. Rywale i tłumy ich zwolenników z kolei skandują, by wreszcie odszedł: „Uchodi! Nadojeŭ uże!”.
Łukaszenka chyba nie ma jednak dobrych doradców, albo ich nie słucha. W odróżnieniu od innych państw, nie wprowadził w Białorusi radykalnych obostrzeń w walce z koronawirusem. Reakcję innych krajów, w tym „bratniej” Rosji, nazwał zbiorową psychozą. – O tej porze roku zawsze mieliśmy większą lub mniejszą epidemię grypy, która potem zawsze ustępowała – tłumaczył społeczeństwu w połowie marca. – Myślę, że do prawosławnej Paschy pozbędziemy się i obecnego wirusa.
I tu Aleksander Ryhorawicz się pomylił. Pandemia w Białorusi do prawosławnej Wielkanocy nie tylko nie wyhamowała, ale się nasiliła. Liczba stwierdzonych zachorowań pod koniec czerwca przekroczyła 50 tysięcy, czyli prawie dwukrotnie więcej niż w Polsce, mającej ponad trzy razy więcej ludności. Łukaszenka wytłumaczył to większą liczbą wykonywanych testów. – Gdyby w innych krajach przebadano proporcjonalnie tyle samo osób co u nas i nie tylko tych z objawami choroby, wynik byłby podobny – przekonywał.
Zastanawia jednak stosunkowo niski procent zgonów z powodu COVID-19. W Polsce ta liczba przekroczyła tysiąc, zaś w Białorusi nie osiągnęła jeszcze pięciuset. To albo wynik manipulacji statystykami w Mińsku, albo rugowanie z danych przypadków powiązanych z chorobami towarzyszącymi. Wiadomo, że od koronawirusa zmarło w Białorusi kilku duchownych prawosławnych.
Łukaszenka nie objął kraju tak surową kwarantanną jak w Polsce czy w Rosji, gdyż byłoby to bardzo kosztowne i zachwiałoby gospodarką, która i tak jest pogrążona w kryzysie z uwagi na polityczne komplikacje na linii Mińsk-Moskwa. Jednak nie mógł zignorować zaleceń Światowej Organizacji Zdrowia, która przysłała swoich ekspertów w celu dopilnowania zapewnienia chorym na koronawirusa ponadstandardowej opieki w szpitalach.
Mimo to Łukaszenka takie rozwiązania otwarcie skrytykował. – Tam teraz gorzej jak w więzieniu – grzmiał podczas jednej z narad z ministrami. – Wy tam nie byliście, a ja byłem. Widziałem jak lekarze wokół pacjenta chodzą w skafandrach niczym kosmonauci. Ale jeśli już trzeba ich izolować, to wyślijcie do sanatoriów, które i tak stoją teraz puste…
Aleksander Ryhorawicz to jak widać chytry lis, który w zarodku odpiera zarzuty rywali w walce o prezydencki fotel o brak roztropności w walce z pandemią. Przerwać ten jego teatr jednego aktora będzie jednak trudno. Wybory w Białorusi jak nie były tak i nie będą transparentne. Obsadzone wyłącznie przez państwową administrację komisje wyborcze znowu na krok nie dopuszczą ani mężów zaufania, ani zagranicznych obserwatorów. W Białorusi nadal aktualne jest porzekadło z czasów komunistycznych, iż „nieważne kto kandyduje, ważne kto zlicza głosy”.
Pod tym względem rozpisane na 28 czerwca wybory prezydenckie w Polsce z pewnością są bardziej przejrzyste i demokratyczne. Ale w maju, kiedy forsowano metodę korespondencyjną, dla polskich obywateli, a szczególnie opozycji, nie było to takie oczywiste. Na szczęście tamta „nierazbierycha” się skończyła.
Mimo poluzowania wielu obostrzeń związanych z koronawirusem musimy się pogodzić z tym, że życie już nigdy nie będzie takie samo. Dla nas jako mniejszości szczególnie istotne jest, jak w nowej sytuacji mamy kultywować i rozwijać własną tożsamość. Już teraz widać, że mogą być z tym duże problemy. Trudno to sobie wyobrazić, ale musimy się przyzwyczaić do życia bez dużych białoruskich imprez i festiwali. I nie wiadomo na jak długo. Nie odbędą się w tym roku w naszym regionie również letnie imprezy plenerowe, dotychczas organizowane w każdej gminie przez samorządy. Z tego powodu jakże liczne białoruskie zespoły nie będą mogły pokazać się na scenie. Szczególnie dotkliwe jest to dla kapel estradowych, bo wiąże się z utratą dochodów. Jeśli taka sytuacja utrzyma się dłużej, a wszystko na to wskazuje, część zespołów białoruskich pewnie się rozpadnie.
W tej sytuacji główną rolę w popularyzowaniu piosenki białoruskiej odgrywają audycje radiowe, szczególnie sobotnie koncerty życzeń. Fenomenem na tym polu jest „Padlaszski kancert pażadanniaŭ” w Radiu Racja. Audycja ta co tydzień przed radiowymi głośnikami gromadzi rzesze słuchaczy, wielbicieli swojskich piosenek, nieważne że czasem nie najwyższych lotów artystycznych i wykonawczych. Wiele osób tą drogą zamawia życzenia bliskim i znajomym, także na żywo, telefonując do studia. Dzięki temu ta audycja pomaga też utrzymywać przy życiu mówiony język białoruski i jego dialekty. Kto wie czy to nie jest właśnie dla naszej mniejszości najważniejsze w całej działalności Radia Racja.
Działalność wydawniczą ze zrozumiałych względów pandemia ograniczyła w niewielkim stopniu. Nasz miesięcznik wraz z portalem internetowym ukazuje się bez większych przeszkód. W obecnej sytuacji najbardziej brakuje relacji z imprez. Mimo to staramy się wynajdywać nowe tematy – ważne, interesujące i atrakcyjne z punktu widzenia naszej mniejszości.
Na czas pandemii przypadł jubileusz 30-lecia Czasopisu. Z oczywistych przyczyn nie czas i miejsce na świętowanie. Zachęcam do lektury opublikowanego we tym numerze okazjonalnego wywiadu ze mną, w którym przypominam historię naszego pisma i dzielę się swoimi refleksjami.
Jerzy Chmielewski
Czasopis, VII-VIII/2020