Z metropolitą Sawą w swym życiu rozmawiałem kilkakrotnie. Pierwszy raz, zaraz po jego intronizacji w 1998 roku, kiedy poszedłem z prośbą o wywiad dla „Gazety Wyborczej”, w której byłem wtedy stażystą. Nic z tego wówczas nie wyszło. „Wyszło” kilka lat potem, kiedy „Rzeczpospolita” piórem mego rówieśnika Cezarego Gmyza opisała postać zwierzchnika polskiej Cerkwi, jaki wyłonił się z esebeckich papierów. Krytyczny tekst Gmyza znalazł wówczas kontrę w postaci szczerego wywiadu z Arcybiskupem w dzienniku pod redakcją Adama Michnika, w którym mnie już dawno nie było.
Wtedy myślałem, że to ja bezwzględnie powinienem ów wywiad przeprowadzić i w swojej naiwności nie mogłem pojąć, dlaczego kilka lat wcześniej dostałem „kosza”, choć dzielę przecież z Metropolitą „wspólnotę poglądów”, to jest wyznaję tego samego Zmartwychwstałego, a dodatkowo część mojej rodziny złożyła kości w Zaporożu. Kolejne lata przyniosły częściowe rozwiązanie tej osobistej zagadki, co szczerze konstatuję, przywołując pieśń Włodzimierza Wysockiego o nutach, które „lubią tańczyć solo, choć chór najlepiej brzmi”. Bóg mi świadkiem, że jednak próbowałem i dalej próbuję…
Ogromnie ważne było również udanie się do Metropolity po „zielone światło” na opisanie historii tajemniczej śmierci w czerwcu 1985 roku prawosławnego proboszcza Narwi o. Piotra Popławskiego. „Zielone światło” dostałem, ale wiara w to, że reportaż ukaże się w jednym z cerkiewnych wydawnictw, z błogosławieństwem Eminencji, okazała się naiwna jak u dziecka. Rękopis opisanej historii został oceniony surowo, a sam autor sprowadzony do poziomu zwykłego sensata: „(…) Należy ją gruntowanie przebudować lub całkowicie się od niej odciąć. Nie można jej potraktować jako materiał śledztwa dziennikarskiego, a jako tekst sensacyjny. Mam też poważne wątpliwości, czy, nawet po poważnych zmianach, ze względu na poruszanie kwestii rzymskokatolickich pożytecznym (bezpiecznym) będzie publikowanie tekstu w naszych wydawnictwach. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że rodzina śp. ks. Piotra i ks. Wysocki nie zgodziliby się na taką publikację”.
Bolało, ale nie ma tego co by na dobre nie wyszło. Reportaż ukazał się w 2009 roku w formie niewielkiej książki (można go zresztą też dziś przeczytać wpisując nazwisko Panasiuka do wyszukiwarki w internetowej wersji „Czasopisu”), dzięki wsparciu finansowemu i logistycznemu dwu „tajemniczych kobiet”.
Przy czym ani rodzina o. Popławskiego, ani jego przyjaciel – o. Wysocki – nie mieli najmniejszych pretensji do Panasiuka jako autora. Wręcz przeciwnie. Okazali mu prywatnie wdzięczność i sympatię. Co ciekawe przy kolejnym spotkaniu z Metropolitą usłyszałem z uśmiechem: „Uparłeś się jednak…”. „Ano tak, Władyko…”.
***
Droga Społeczności Przeglądu Prawosławnego. Jakże pragnąłem być dzisiaj z Wami. Cieszyć się Waszymi osiągnięciami. Osobiście Wam pogratulować i pobłogosławić. Motywować do jeszcze większego wysiłku. Choroba i niemoc ciała powodują jednak, że patrząc na ostatni, nr 5(479) Przeglądu, uśmiechając się do okładkowego zdjęcia, na którym dikirą i trykirą BŁOGOSŁAWIĘ WŁAŚNIE WAS, czuję się obecny wśród Was i jednym z Was. Kocham Was jak swoje Dziecko. Rodziliście się na moich rękach i staliście się ich mocą. Dziękuję Wam za ten trud i Waszą miłość do Świętego Prawosławia (1 Kor 13,13 – napisał Metropolita Sawa na 40-lecie istnienia „Przeglądu Prawosławnego”. I dalej: Moi Drodzy. Czterdzieści lat to z pewnością bardzo wiele, ale jak śpiewał Perfect, bard polskiej sceny muzycznej, a to przecież czasy naszej młodości, w utworze „Niepokonani”: „Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść”, zapewniam Was: TO JESZCZE NIE TEN CZAS. Wy na tej scenie musicie jeszcze zostać i wznosić swój hymn Panu i Świętemu Prawosławiu jeszcze głośniej. Bądźcie perfekcyjni i niepokonani.
Ucieszyłem się z ujawnionej mimochodem pasji Eminencji, a więc znajomości historii polskiego rocka. To prawdziwa sensacja warta nagłośnienia. Piszę to bez ironii jako dziecko tamtych czasów, twórca i uczestnik Hajnowskiej Sceny Muzycznej lat 80. ubiegłego wieku.
Arkadiusz Panasiuk