
Drugą z kolei grupę według liczebności stanowili zamożni włościanie („kułaki”). W latach 1925-26 przysyłano tu istotnie zamożnych włościan, przeważnie z Kaukazu północnego, Donu i Kubanii, później zaś, z rozpoczęciem gwałtownej kolektywizacji, przysyłano włościan zupełnie biednych przeważnie za odmowę wstąpienia do kołchozu lub agitację przeciwko niemu.
Najmniej liczni byli kryminaliści, których w roku 1925 było zaledwie dwa tysiące na ogólną liczbę dziesięciu tysięcy więźniów.
Połowa kryminalistów pochodziła z więzienia mińskiego i orszańskiego, którym za głodówkę w 1925 r. więzienie zostało zamienione na katorgę. Drugą połowę stanowili kryminaliści zawodowi, ostatnio osadzeni w Sołowkach tylko za swą przeszłość kryminalną. Ujęto ich podczas masowych obław w większych miastach Rosji. Bezwzględne sowieckie sądownictwo nie liczyło się z tym, że niektórzy z nich dawno już porzucili swoje „rzemiosło” i zajmowali się uczciwą pracą. Wystarczało to, że byli karani za kradzież i wobec silnie rozwiniętych w Rosji w l. 1925-26 kradzieży i rabunków, na mocy art. 49 K. K. zostali zesłani na Sołowki.
Ostatnią grupę najbardziej w sobie zamkniętą stanowili więźniowie polityczni.
Jakkolwiek posądzonych o kontrrewolucję nie można uważać za kryminalistów, jednak administracja sołowiecka uważała za więźniów politycznych tylko członków różnych partii kierunku opozycyjnego, jakoscjal-rewolucjonistów, socjal-demokratów oraz członków licznych narodowych partii gruzińskich. Politycznym więźniom przysługiwało prawo niepracowania na ogólnych robotach (chyba, że ktoś sam chciał), lepsze odżywianie, osobne, przeznaczone tylko dla skazańców politycznych i znacznie lepsze mieszkanie oraz możność pracy umysłowej w duchu niebolszewickim.
Poza wyżej wymienionymi grupami więźniów była jeszcze jedna grupa, której słów parę należy poświęcić. To grupa więźniów – dzieci. Pierwszymi dziećmi na Sołowkach byli skauci rosyjscy.
Najbardziej wartościowa część młodzieży rosyjskiej, nie zadawalając się materialistycznym naszpikowaniem jej ideałami komunizmu, szuka nowych lepszych dróg. Nie widząc w komsomole ziszczenia swych dążeń, odnawia rosyjski skauting. Ale i wśród młodych nie zepsutych dusz znaleźli się zdrajcy, którzy donieśli o wszystkim władzom – w rezultacie czego nastąpiły areszty i trzechletnie zesłanie na Sołowki. Prezes związku skautów, po otrzymaniu wiadomości o wykryciu organizacji, zbiegł do Chin, a jego zastępca Sołoniewicz (który zresztą w chwili aresztowania żadnych funkcji nie pełnił), dostał 5 lat katorgi i na czele 32 skautów znalazł się na Białym Morzu.
Oprócz nieletnich skautów byli w Sołowkach i nieletni kryminaliści zawodowi. Pamiętam jednego z nich trzynastoletniego Triapiecznikowa, który dogorywał w szpitalu na gruźlicę, przeklinając władze, życie i świat cały.
Do przymusowych mieszkańców Sołowek należeli pozatem mnisi byłego klasztoru sołowieckiego w liczbie 50 osób. O ile więźniowie radzi byli w każdej chwili opuścić Sołowki i uciec od nich jak najdalej, mnisi żyli tu dobrowolnie i pracowali w różnych warsztatach więziennych, przeważnie jednak, jako znawcy morza, pracowali w rybackich „artielach” lub przy łapaniu fok.
Po skasowaniu klasztoru nieliczna ta garstka mnichów nie zgodziła się opuścić Sołowek i zachowała swój dawny tryb życia.
W początku 1928 r. w drugiej kompanii kwarantannowej Kiemi spotkałem znanego białoruskiego dramaturga Franciszka Olechnowicza, pracującego wówczas w obozie asenizacyjnym. Został skazany na 10 lat katorgi za „związek z międzynarodową burżuazją i za… szpiegostwo na rzecz Polski (!!!). Ci, którzy znają p. Olechnowicza, niech sami osądzą sprawiedliwość rządów bolszewickich.
*
Męki cielesne, o których pobieżnie już wyżej wspomniałem, niczym jednak były z przygnębieniem moralnym, jakie dręczyło skazańców.
Administracja katorgi doskonale zdawała sobie sprawę, że trzymani są tu najczęściej ludzie bez żadnych podstaw, ot tak po prostu przez zemstę. Wiedziała też, że żadne męki cielesne nie zdołają zgnębić tych hardych „burżujów” przymierających dziś głodem, odzianych w nędzne łachmany. Dlatego też starano się przynajmniej najbardziej dokuczyć im moralnie.
Gwałcono więc prawo na każdym kroku, i dawano do zrozumienia w każdym słowie, że posłani oni są tutaj na zagładę. Ale nie mogło i to upokorzyć więźniów, a tacy ludzie, jak Korakozaszwili, Kardan, o. Fiodorow i ks. Trojgo swymi szlachetnymi czynami budząc u władz z jednej strony jeszcze większą nienawiść mimo woli zmuszali i do szacunku. Wreszcie, by jeszcze bardziej pognębić więźniów i jak najwięcej obrzydzić życie – przywieziono dwutysięczną zgraję kryminalstów, narkomanów, żebraków i prostytutek. Wszystko co było najgorszego i najpodlejszego zebrano w Moskwie i w innych większych miastach i przywieziono do Sołowek pod mianem „osobaho uczotu”.
Zebrawszy w ten sposób opryszków i homoseksualistów, narkomanów i trucicieli, sutenerów i ich przyjaciółki z otwartymi objawami najohydniejszych chorób wenerycznych, zmieszano ich z politycznymi więźniami. Ta akcja zniszczenia duszy i ciała więźniów za pomocą rozpasania i chorób wenerycznych najlepiej odzwierciedla się w słowach dowódcy komendy dozorców Doroszenki, który na zapytanie po co przywieziono tych chorych na syfilis, powiedział: „Niech tu dechną i zarażają syfilisem „kaerów” (skrócona nazwa kontrrewolucjonistów).
Chociaż z przywiezionych dwóch tysięcy „osobahu uczotu” po roku pozostało zaledwie paręset osób (reszta poumierała), wspólne jednak pożycie z nimi i masowo ich śmierć swoje zrobiły: wielu pozarażało się, wielu odebrało sobie życie, a wszyscy duchowo się załamali i podobni raczej stali się do bydła niż do ludzi.
Franciszek Pietkiewicz
(D. c. n.)
„Kurier Wileński” nr 17 (2259), 22 stycznia 1932 r.