Zaledwie powróciliśmy od pracy i zasiedliśmy do obiadu, gdy wśród najwstrętniejszych łajań usłyszeliśmy rozkaz szykowania się znów do pracy.
Prace na Sołowkach były zwyczajne i nadzwyczajne. Oprócz zwyczajnego 10-godzinnego dnia pracy musiał więzień odrabiać roboty nadzwyczajne, nazywane „udarniki”. Na te prace brano przede wszystkim nowo przybyłych więźniów, których zmuszano pracować po 1 i pół do 2 doby bez przerwy. A nazywało się to „wziać nowiczkow w oborot”, trwało zaś od dwóch tygodni do miesiąca. Lecz nie tylko nowo przybyłych więźniów zapędzano do prac nadzwyczajnych. Przy „udarnikach” pracowali też i więźniowie, którzy dłużej tu byli. Najbardziej jednak zapisały się prace przy wyładowywaniu „Małygina” i wydobywaniu z lodów barki „Klara Cetkin”, oraz nadzwyczajne prace leśne.
Gdy okazało się, że nie wystarczy zapasów żywności na r. 1925, GPU posłało prowiant na dwóch łamaczach lodów z najsilniejszym z nich „Małyginem”. Lód był już jednak gruby i „Małygin” musiał zatrzymać się w odległości 5 km od Sołowek. Wobec srożącej się zimy i obawy zamarznięcia łamaczy wśród lodów zarządzono szybkie ich wyładowanie.
Zmobilizowano cały Kreml, nie licząc się ani z orzeczeniami komisji lekarskiej, ani stanem zdrowia, ani ubraniem. Wszystkich wypędzono.
Pracując bez przerwy w ciągu dnia i nocy więźniowie upadali ze zmęczenia. Śnieżne wichry przeszywały do kości ledwo szmatami przykrytych, zziębniętych i głodnych nieszczęśników, obutych w wydane łapcie, przez które przesiąkała woda. Statki zostały wyładowane, ale paręset więźniów zmarło z przeziębienia i odmroziło nogi. Pracując bez przerwy w ciągu dwóch dób, z wycieńczenia spadłem ze statku i trafiłem do wody (dookoła statku lód obrąbano) i pomimo iż cały byłem przemoczony, a pozatem odmroziłem nogi, od dalszej pracy nie zostałem zwolniony.
Drugą większą pracą nadzwyczajną, w której brałem też udział, było wydobywanie następnej zimy ugrzęzłej wśród lodów barki „Klara Cetkin”. Zamrożoną w odległości 1 i pół km od wyspy „Klarę” z rozkazu zastępcy naczelnika eksploatacyjnego oddziału J. Barkowa postanowiono odprowadzić do doku. Działo się to w styczniu. Codziennie po sto osób piłowało półtorametrowy lód dookoła barki, torując wolną przestrzeń wodną. Pracowano wówczas łącznie z pracą zwyczajną po 20 godzin dziennie i żaden inspektor pracy nie stanął w naszej obronie. Zmarznięci, przemęczeni więźniowie po kilku dniach wędrowali do szpitala z zapaleniem płuc, a stamtąd wobec braku doglądu często i na cmentarz.
Najcięższe i najstraszniejsze jednak były tzw. „lesnyja udarniki”.
Gdy setki więźniów okaleczono, zamrożono lub pomordowano w lasach sołowieckich i ku końcowi zimy brakowało „lesorubów”, wówczas z pracujących w warsztatach formowano partie na „lesozagotowki”. Tylko wichury północne i nieliczni pozostali przy życiu więźniowie wiedzą o strasznych tragediach „lesorubów”. Tam żywi zazdrościli zmarłym.
Następnego dnia pracowałem w odległości trzech kilometrów od Kremla, na brzegu jeziora Pert, jednego z tych bardzo licznych, których na Sołowkach jest około 600. Największe z nich jest jezioro Święte. Z przeciwległego brzegu jego otwiera się śliczny widok na północną część Kremla oraz bramę potężnego muru sołowieckiego.
Kilka jezior sołowieckich połączyli mnisi kanałami. Najokazalszy z nich łączy jezioro Czerwone z Wielkimi i położony jest w uroczej miejscowości między górą z prawej strony i ślicznym jeziorem o wysokich brzegach z lewej. Pozatem znajduje się tu drugi kanał sołowiecki ze starym wysokim mostem.
Pracując w tych miejscowościach często zwiedzałem ten stary zapomniany mostek, by zostawszy w samotności, zapomnieć choć na chwilę o smutnej rzeczywistości. Rozmyślajac o przyszłości, marząc o dalekiej Ojczyźnie, tutaj wzmacniałem swe siły do dalszych zmagań o byt i… zwycięstwo.
Jezioro Pert było końcowym punktem, dokąd drogą wodną przywożono drzewo z terenu prac leśnych i gdzie ładowano je na pociągi. Praca nasza była wyjątkowo ciężka, gdyż odbywała się w wodzie, a że oszczędzaliśmy obuwie, musieliśmy pracować boso. Stojąc po kolana w wodzie, jedną za drugą wyciągaliśmy bele, grzęznąć przytem w bagnistem dnie jeziora. Niektórzy pracowali tylko „dla oka”, zwalając całkowity ciężar pracy na sumienniejszych, a stary Estończyk, z lekka trzymając linę i symulując wysiłek, tylko pokrzykiwał „raz, dwa, wziali, raz, dwa, wziali”. Motorówki podwoziły tratwy, podpędzane przez dozorców i dziesiętników, rzucało się mrowisko ludzi. Inne partie więźniów ładowały drzewo na platformy, na których odwożono je na składy Kremla. Z pozostałego drzewa, którego nie zdążały zabrać nieliczne sołowieckie pociągi, momentalnie wyrastały na brzegu jeziora olbrzymie piramidy. Obok chodził znienawidzony przez więźniów za swą okrutność naczelnik prac leśnych w Sołowkach, kulawy Sielecki, godnie piastując ten urząd już pzreszło rok i wciąż poganiał dozorców i dziesiętników.
Nieco na prawo, w wąskiej zatoce, również nad wydobywaniem z wody drzewa pracowała grupa kobiet, złożona z 50 osób.
Było to zbiorowisko różnego rodzaju kobiet, począwszy od byłych hrabianek do najgorszego gatunku prostytutek. Nieprzygotowane do tak ciężkiej pracy, nie mając do niej ani sił fizycznych, ani zdolności, bez żadnego sensu tłukły się jedna o drugą, wypełniając tak 10-godzinny dzień przymusowej pracy. Przemarznięte, przemoczone w zimnej północnej wodzie, słysząc naganę i łajaninę za złą pracę, były bliski rozpaczy.
Po gwizdku elektrowni z rozkoszą porzuciliśmy pracę i ruszyliśmy na obiad. Partia mężczyzn szła na przodzie, kobiety z tyłu, a sześciu dozorców po bokach i za nami zamykało ten smutny pochód.
(D. c. n.)
„Kurier Wileński” nr 11 (2253), 15 stycznia 1932 r.