Sylwetki życia wewnętrznego baraku
W ciemnym kącie, na górnych pryczach, kilku bladych, wynędzniałych osobników z niezwykłym zapałem gra w karty.
Wszelka gra hazardowa jest tu surowo wzbroniona, a winnym udziału w niej grożą ciężkie kary administracyjne. Nie zwracano na to jednak uwagi i grano wszędzie i z hazardem.
Karty porobiono ze zwykłego papieru, nieraz nawet z gazet i wykonywano tak artystycznie, że po prostu wierzyć się nie chciało, iż są zrobione z tak lichego materiału. Często administracja przyłapywała graczy, którzy wędrowali do karceru, nikogo to jednak nie odstraszało i za parę godzin w innym kącie zjawiały się znów karty – i grano. Grano na wszystko, co można mieć w katordze: na ubranie, bieliznę, pieniądze, nie zważając na trudność przywiezienia ich do Sołowek; grano nawet na rzeczy rządowe, które były i które mogły jeszcze być. Grała przeważnie „szpana” – zawodowi złodzieje, stali mieszkańcy domów poprawy.
Najczęściej jednak grano na pajdki chleba, a jak go tu ceniono, niech świadczy parę poniższych obrazków.
Koło ustępu, gdzie gromadzone są wszelkiego rodzaju odpadki, z wyrazem dzikiego zwierzęcia włóczy się oberwaniec (nie gorzej zresztą wyglądający od reszty więźniów Sołowek) i z błota, brudów wyciąga okruszyny i odłamki chleba, które po nieznacznym tylko oczyszczeniu pożera z żarłocznością zgłodniałego wilka.
A oto inny obrazek: Inteligent, zajmujący niegdyś wysokie stanowisko w państwie i żyjący w największym dostatku, ze łzami w oczach wyciąga rękę do kolegi i prosi: „daj choć maleńki kawałeczek, bo słabo mi się robi z głodu”. Widziałem też jak matki po kryjomu zjadały porcje swoich dzieci – bo głód kiszki im skręcał.
Chleb więc tu był największym skarbem, cenionym na wagę złota, które niewielką zresztą miało wartość, bo bez kartki w całych Sowietach, a tym bardziej na Sołowkach, nic kupić nie można.
Pomimo wszystko grano niezwykle uczciwie i kto przegrał musiał za wszelką cenę dostać i oddać przegrane, chociażby miał zostać zupełnie nagi lub musiał kilka dni głodować. Gdy jednak zapędziwszy się w hazardzie przegrywał wszystko i nie miał czym długu spłacić, odcinał sobie duży palec u lewej ręki i przynosił go szczęśliwemu graczowi, co go wówczas całkowicie rehabilitowało w oczach innych. O takich faktach odcinania sobie palców u rąk słyszałem dość często, a na własne oczy widziałem dwa.
Nieludzkie warunki życia do tego stopnia spaczały psychikę i duszę najgorszego gatunku opryszków, że kaleczyli się w najokrutniejszy sposób, a dla zaspokojenia chuci uprawiali najohydniejszy homoseksualizm, zarażając się wzajem różnymi chorobami wenerycznymi.
Oto sylwetka życia wewnętrznego baraku. Któż jednak potrafi je całkowicie i dokładnie odtworzyć, przecież o tym tomy można pisać, a i wówczas wszystkiego uchwycić się nie da. Trzeba to przeżyć.
Obecnie po czteroletnim pobycie na Sołowkach i po straszliwej ucieczce z Syberii, dokąd zostałem zesłany po dobyciu kary, nie wierzę samemu sobie, iż można to wszystko przeżyć i wytrzymać. Ale czego nie potrafi przenieść organizm ludzki…
Warsztaty pracy na Sołowkach
Przeciągły gwizd syreny elektrowni sołowieckiej i okrzyki dyżurnego roty „wstawać!” podniosły wszystkich na nogi po źle przespanej nocy. Zaczęto nerwowo ubierać się i z braku w Kiemi wody, przywożonej z daleka, myć się śniegiem. Po apelu porannym zaczęto wyprowadzać więźniów na roboty. Tych, kto pod różnymi pretekstami iść nie chcieli, odprowadzano do szpitali i w razie stwierdzenia, że jest zdrów odprowadzano do karceru, w którym też musiano pracować, ale w jeszcze gorszych warunkach i na karnej racji żywnościowej.
Po wyprowadzeniu więźniów na roboty barak opustoszał i tylko paru kalek włóczyło się po nim z kąta w kąt, upajając się ciszą i przestrzenią.
Warsztatów pracy na Sołowkach nie brakuje, chociażby dlatego tylko, że za robociznę nikt tu nie płaci. Garbarnia uruchomiona jeszcze przez mnichów, przez bolszewików znacznie rozszerzona, zatrudnia 150 osób. Fabryka mechaniczna, wyrabiająca nawet niektóre dość skomplikowane części do statków i kolej sołowiecka zatrudniają przeszło 600 osób. Pozatem warsztaty krawieckie z 90 maszynami motorowymi zatrudniają też znaczną ilość więźniów szyjących przeważnie umundurowanie dla armii. Wszystko to wraz z elektrownią stanowi jakby miasteczko przemysłowe Sołowek obok znacznego obszaru rolnego „Sielchozu”, w którym uprawiana jest hodowla bydła, ilość którego dochodziła wówczas do 500 sztuk rogacizny i koni.
Poza obrębem Kremla w odległości 3 km od centrum I oddziału znajduje się ogromna cegielnia, skąd cegły wywożone są do Kiemi i Archangielska. Znaczna też ilość więźniów pracowała przy wydobywaniu torfu, który od 1925 r. zaczął być stosowany przy wewnętrznym użyciu opału, w celu zaoszczędzenia drzewa, które w olbrzymiej ilości szło na eksport. Z innych dziedzin przemysłu należy wspomnieć połów śledzi i fok, co odbywało się pod kierownictwem pozostawionych w katordze mnichów.
Najstraszniejsze jednak dla więźniów prace były przy wyrębie lasów i w tartaku. Przy nich to tysiące więźniów ducha wyzionęło.
Z pomniejszych warsztatów należy wymienić zakład ceramiczny, wapienny, młyn i wiele innych.
Ta masa najprzeróżniejszych przedsiębiorstw, dającycych władzom sowieckim znaczne i łatwe zyski wymagała dużej ilości rąk roboczych – może właściwie dlatego i zsyłano na Sołowki takie masy niewinnych ofiar.
Dzień pracy oficjalnie był tu dziesięciogodzinny z jednym dniem wypoczynku na dwa tygodnie.
(D. c. n.)
„Kurjer Wileński”, nr 5 (2247), 8 stycznia 1932 r.