
Ze zbiorów rodzinnych
– Dzień dobry, babciu – powiedziałam, wchodząc do jej mieszkania z moim małym Misiem. – Zobacz, Misiu, tutaj masz jagódki…
– A tu truskawki…
– O, i truskawki…
– I takie kolorowanki…
– O, kolorowanki…
– Babciu, posłuchaj… – powiedziałam, bujając Misia z kolorowanką na kolanie.
– Słucham – usiadła.
– …Jest taki konkurs na opowiadanie o Podlasiu. I sobie pomyślałam, żeby opisać jedno święto, tak od początku do końca. Jak kiedyś było. Najlepiej jakieś podlaskie święto. Takie wiesz…
– Ojej… Mówiłaś mi… Ale wiesz, tyle się ostatnio działo… Nie przygotowałam się.
– No dobrze. To może… może chociaż Wigilię opiszę? Tak od początku do końca.
– Od początku? No, to wiadomo: cały dzień trzeba było pościć – powiedziała babcia, zjadła jagódkę i zaplotła dłonie wokół kolana.
– Zapisuję to sobie – otworzyłam zeszyt. Misio ściągał właśnie z półki aniołka z porcelany.
– Dopiero jak pierwsza gwiazdka była, to się siadało do Wigilii – mówiła babcia, patrząc na Misia.
– A były jakieś szczególne zwyczaje? Że na przykład u katolików było tak, a u prawosławnych inaczej? – zagaiłam.
– Nie – odpowiedziała babcia. – U wszystkich tak samo było.
– A było takie święto… Jare Gody? Nie, przepraszam… Szczodre Gody? – zapytałam z nadzieją.
– Co? Nie, czegoś takiego nie było – pokręciła głową.
– Aha – odpowiedziałam zawiedziona. Długopis zawisł mi nad kartką.
– No a jak kolędnicy chodzili… – podjęłam po chwili.
– Chodzili po południu w pierwszy dzień świąt z gwiazdą. W południe było nabożeństwo.
– Aha, nabożeństwo w południe dwudziestego piątego grudnia… – Misio wyrwał mi długopis i zaczął mazać w moim zeszycie.
– Nie, w styczniu. Co ty mówisz!
– Co? – zdezorientowana zerknęłam jeszcze raz w notatki. – Aha, no tak. W styczniu.
– No pytałaś o prawosławnych.
– No tak, jak było u prawosławnych. Czyli to było w styczniu. Wigilia była w styczniu.
– Tak, i potem cały tydzień się nic nie robiło. Rolnicy dali zwierzętom jeść, ale poza tym to się nic nie robiło, tylko się odwiedzało po domach.
– Czyli to było do Sylwestra, czy przez tydzień?
– No do Sylwestra, tak zwanego Starego Sylwestra – to było trzynastego. Była zawsze libacja.
– A były może jakieś takie… zwyczaje?.. – zapytałam, podmieniając Misiowi mój długopis na kredkę. Misio zaczął z tego powodu buczeć.
– Nie płacz, Misiu… No na przykład popiołem wysypywali drogę, jak któryś kawaler chodził do którejś panny, to wysypywali mu całą ścieżkę. Takie żarty robili. Raz sąsiadowi szybę położyli na kominie i się musiał wykupić. Palił w piecu, a wszystko wracało do pokoju. Albo innemu wygódkę zaciągnęli na staw, a dookoła przeręble zrobili… Takie wygłupy.
Zapisywałam wszystko, żeby nie uronić ani słowa.
– A sianko było pod obrusem?
– Tak. Tegoroczne sianko się kładło, sianko się woziło dla zwierzyny najpierw, a potem najchętniej takie się brało pod obrus, co ładnie pachniało, bo na przykład było w nim dużo kwiatów, albo gdzie trawa żubrówka rosła. Takie się odkładało.
– A potrawy? – notowałam.
– No, było zawsze dwanaście potraw. Od kutii się zaczynało. Potem ryba w galarecie… W Wigilię to babcia szczególnie robiła takie krokiety z kapustą i grzybami. Smażone, nie gotowane. Małe trójkąciki. Szklanką się wyciskało i się składało trójkąt. Ponieważ nam nic nie było wolno jeść cały dzień, to się podbiegało i wyciągało po jednym, a babcia mówiła: robię te krokiety i robię, i dlaczego ich ciągle jest tak mało? Czekaj, mam tu książkę, tu są potrawy – powiedziała, szukając książki.
To wszystko jest w Internecie, pomyślałam rozczarowana i odłożyłam zeszyt. Babcia zaczęła wyciągać książkę wydawnictwa Rigest Digest i pokazywać mi tradycyjne kresowe potrawy opisane przez redaktorkę z Warszawy, o ile nie tłumaczone z francuskiego. – To jest moja książka, ale ja ci ją dam…
– Tak, bardzo dziękuję. Ale… nie, babciu… Co jest w książce to ja wiem… Bo to wszystko jest w Internecie… Mi chodzi właśnie o to, czego nie ma w Internecie… O to, co ty pamiętasz. Bo tylko ty to wiesz, i dlatego to jest ciekawe – powiedziałam grzecznie, odsuwając od siebie książkę.
– No tak, rozumiem – odpowiedziała babcia, odkładając książkę i wzdychając. – Tylko że ja już niewiele pamiętam.
– Ale to tym bardziej muszę teraz cię pytać, bo za rok jeszcze mniej będziesz pamiętać, a za dwa? Jeszcze mniej.
Babcia uśmiechnęła się i pokiwała głową. Przewróciłam stronę w zeszycie i zapytałam, czy się dzielili opłatkiem.
– No tak. To znaczy nie, u nas to była prasforka, taka bułeczka. Jak daje się kartkę w cerkwi za odczyt za zdrowie, to się dostaje bułeczkę z pieczątką. Z krzyżykiem albo z Matką Boską. Nie tnie się tej bułeczki, tylko się ją rozrywa ręką. Każdy bierze i każdy składa życzenia. I siadają do stołu.
– Aha – powiedziałam, postawiłam kropkę po „stołu” i ponownie zamknęłam zeszyt. To się nie nadawało na folklorystyczne opowiadanie o tajemnych obrzędach Podlasia. Liczyłam na jakieś wianki z ruty… Maski… Rozmowy z przodkami…
Poszłam się bawić z Misiem. Na podłodze oglądaliśmy sobie razem stare pocztówki, gdy babcia nagle powiedziała:
– A twoja mama twierdzi, że pradziadek był w UB.
– Tak?.. – odpowiedziałam, ostrożnie podnosząc głowę znad podłogi.
– Że coś donosił. Ale przecież… – zaczęła babcia, a głos już jej się prawie łamał.
– Ja też to widziałam – powiedziałam szybko.
– Ale przecież gdzie? – zapytała, otwierając szeroko oczy.
– No w Internecie.
– W Internecie to jest?
Pokiwałam głową.
– To znaczy kiedyś było. Jak później patrzyłam, to znikło.
– Znikło? – wytrzeszczyła oczy. – I mama o tym wie?
– Nie wiem – odpowiedziałam i podsadziłam Misia do fotela, żeby mógł sobie zjeść jagódki.
Babcia milczała chwilę i na mnie patrzyła.
– Słuchaj. Ale jak mój tata umarł, to ja przecież wszystkie papiery porządkowałam, tak? Wszystko przejrzałam. I tam nic nie było…
– Może to się właśnie tak robi, żeby nic nie było – odpowiedziałam, malując dziecku konika na serwetce.
– No, ale jakiś ślad by chyba był, prawda? Jakieś pokwitowanie. Jakieś kwitki – powiedziała, rysując w powietrzu podpis na niewidocznym kwitku. – Ale nic nie było!
– Może tak… – zgodziłam się grzecznie. Babcia po chwili znów podjęła wątek:
– A czy nie było kiedyś jakiejś takiej listy… Że tam byli przemieszani ze sobą rozpracowywani i agenci? I potem to w końcu usunęli, bo ludzie wysnuwali właśnie jakieś wnioski i się od siebie odwracali, nawet w rodzinach… – zapytała tak dramatycznie, że aż Misio spojrzał na nią zaciekawiony. – No bo mi się po prostu nie chce wierzyć. Przecież ja tam mieszkałam, tak? Mieszkałam i bym nic nie wiedziała?
Popatrzyłam na małe nóżki Misia, dyndające z fotela. Misio jadł jagódki i nagle ścisnęło mi się serca, jakby nad Misiem też zapadł wyrok i od teraz już nieodwracalnie ma nosić w sobie ciężar, przez który ktoś się od niego może kiedyś odwrócić. Nawet w rodzinie.
Ale na razie Misio machał sobie wesoło nóżkami. Aż się zdziwiłam, że nie odczuł jeszcze nic z tego ciężaru, że za oknem szumi drzewo, że nadal sobie tu siedzimy i nic się właściwie nie zmieniło.
– Nie wiem, czy to była ta lista – odpowiedziałam w końcu ostrożnie.
– Nie możesz sprawdzić?
– No właśnie już jej nie ma, więc nie mogę.
Zapadła cisza.
– Już tego nie ma? – zapytała w końcu babcia.
– No nie wiem, mogę jeszcze raz sprawdzić, bo patrzyłam ostatnio już parę lat temu – powiedziałam i wzięłam telefon.
– No właśnie–- dodałam po chwili, patrząc w ekran. – Wtedy pokazywała mi się ta lista, a teraz widzę tylko dwa wyniki o pradziadku. Wykaz proboszczów parafii w […] i „Przegląd Prawosławny”. Ten artykuł, co był kiedyś o jego życiu.
– Połowę tego artykułu to też dziadek zmyślił – machnęła ręką babcia.
– Aha – odpowiedziałam, żegnając się w duchu z opowieściami o ucieczce z Syberii i o szlacheckim pochodzeniu. Odłożyłam telefon.
– Wiesz, babciu, teraz mi się coś przypomniało. Bo mama ostatnio nagle zaczęła bardzo być dumna z tej drugiej strony rodziny. Nigdy nic nie mówiła, a ostatnio mi nagle opowiadała, jakim był patriotą… Pewnie pomyślała sobie: ci to są sami agenci. I się rozczarowała…
– Patriotą? – prychnęła babcia. – Przecież on ma sfałszowaną metrykę urodzenia. Więc wiesz… – wzruszyła ramionami.
Chciałam dopytać o tą metrykę, ale borówki posypały się po dywanie, a Misio rozgniatał je teraz stopami, przybliżając się niebezpiecznie do stołka, na który nie wolno mu wchodzić. Trzeba było pozbierać jagódki, umyć rączki etc.
Potem babcia powiedziała:
– Jeszcze mama mówi mi ostatnio tak: „A twój brat to co? Też był w ORMO”. Ale co ona mówi? Przecież my o wszystkim rozmawialiśmy. Owszem, tak – podkreśliła, wolno wymawiając każde słowo – tamte chłopaki były wszystkie w partii, ale w 1980-tym po strajkach rzucili legitymacją. Ale on w ORMO? No jak? I ja bym tego nie wiedziała? No, powiedz? Na wsi się wszystko wiedziało.
– W ORMO? – zdziwiłam się. – Ale skąd ona może to wiedzieć?
– No właśnie. Skąd? Pewnie też z Internetu!
– Ale przecież tam nic takiego nie ma. Jak z Internetu? Nie ma żadnej listy o ORMO. Sprawdzę, ale przecież patrzyłam już kiedyś, czy jest coś o wujku i mi się nie wydaje…
Zaczęłam sprawdzać.
– No i tu nic nie ma. Jerzy… Aha, jest facet o tym samym imieniu i nazwisku, który mieszka w […]. Tak samo się nazywa. Ale wujek dawno nie żyje, a ten facet teraz ma firmę.
– A tak, był taki. No tak, jest. Trochę od nas młodszy.
– Pracował w komisji wyborczej… ma firmę – usługi budowlane. To wszystko.
– No tak. Jest taki jeden. On z nami nie ma nic wspólnego. To nie jest nasza rodzina.
– I jakaś Beata też ma firmę i takie samo nazwisko.
– Beata to nie wiem. Jest jakaś nasza krewna w Krakowie. Ma to samo nazwisko. A Beata? Nie wiem.
– To może ten facet był w ORMO?
– To mógł być on, ale skąd niby mama może to wiedzieć?
– A nie za młody? – zapytałam. Babcia wzruszyła ramionami, więc zmieniłam temat: – Mama to czasem… lubi wbijać takie szpileczki.
– Tak. Bardzo – powiedziała babcia i zacisnęła usta.
– Jeszcze sprawdzę prapradziadka. Bo mi się wydaje, że tam był wtedy też prapradziadek na tej liście.
– Pierwsze słyszę – powiedziała babcia. – Naprawdę? Pierwsze słyszę.
– No teraz sprawdziłam i już nie ma. Są tylko dwie strony: Parafia w […] i jakaś białoruska gazetka kulturalna. Dawny numer. Ale nie mogę do niej wejść. Jest tylko podpis pod zdjęciem: od lewej siedzi o. […], dalej o. […] z Narewki, o. […] z Trześcianki… ale tego zdjęcia nie widzę! No nie umiem się do niego dostać. Jest napisane: podpisy pod ilustracjami zawartymi w biuletynie. Ale gdzie ten biuletyn?
– Zdjęcia to ja mam, przecież ja mam tu zdjęcia – babcia pokazała na leżący na półce stary album. – Też siedzą na zdjęciach w rzędzie. No i co? – załamała ręce.
– Możesz dać do internetu, to wszyscy zobaczą – zażartowałam.
– O nie. Jeszcze czego – odpowiedziała szybko. A po chwili: – Ty wiesz… Mój dziadek akurat nie siedział. Ale ty wiesz… Przecież z sąsiedniej miejscowości baciuszka siedział. Wsadzili go. No. Więc wiesz. Tak wtedy było. A mama teraz…
Chciałam jej powtórzyć coś pocieszającego, co powiedziała kiedyś Monika Jaruzelska, ale nie zdążyłam, bo Misio zaczął wspinać się na stojącą w przedpokoju drabinę.
– Nie właź tam, no co ty! – pobiegłam do przedpokoju.
– Ojej – to babcia z pokoju. – Wszystko tam dobrze?
– Tak… dobrze. Nie wchodź, no przecież spadniesz, Misiu! – babcia słyszała z przedpokoju brzdęk i odgłosy szamotaniny.
– Babciu, przepraszam… On się już nudzi… No niestety… Przepraszam… Chciałabym zostać, ale musimy już iść.
– No wiem, wiem. Tak. Dobrze.
– Przepraszam.
– Nie ma za co, dziecko. Wszystko w porządku. Idźcie. Nic nie zapomnieliście?
– Nie, wszystko wzięłam. Czekaj… A gdzie jest ta książeczka…? Ale to nieważne. Nie bierz tego, Misiu! Zostaw. Tego nie bierzemy – powiedziałam, odłożyłam wszystko na miejsce, spakowałam nas, pożegnałam się i zniosłam Misia na dół, a potem włożyłam do wózka.
Na ulicy pomyślałam, że muszę to wszystko koniecznie zapisać, słowo w słowo, dokładnie
– Lisek? Tak, lisek. A, piesek! Przepraszam: piesek. Masz rację, Misiu.
…Dokładnie tak, jak to pamiętam, żeby niczego nie uronić…
– Co mówiłaś? Tak, pani ma walizkę. W kotki. Tak. Daj kotka? Pani nie może dać ci tego kotka, Misiu.
…Nic nie uronić. Muszę jak najszybciej znaleźć długopis i to zapisać od początku do końca.
Ale w autobusie nie udało mi się znaleźć długopisu. W metrze nie było warunków.
W końcu wiele godzin po wizycie u babci usiadłam na kanapie i zapisałam tyle, ile jeszcze pamiętałam.
Sonia Grodek
Autorka mieszka w Warszawie. Jej pradziadek był prawosławnym duchownym, posługiwał na Białostocczyźnie. To opowiadanie jest częścią przygotowywanej do wydania książki (poszukiwany wydawca).