Mój kolega, Wojtek Koronkiewicz, dziennikarz, który na swoim fejsbukowym profilu zamieszcza reporterskie historie, przedstawił Marka Zacharko, mieszkańca wsi Trześcianka. Marek uważany jest za pozytywnego wariata. Uruchomił „Chaziajstwo u Zachara” i chce opowiadać turystom o ciekawych rzeczach, jakie można zobaczyć w okolicy. W zeszłym roku postawił przed płotem koszyk z jabłkami z tabliczką „Weź jabłko”. Zatrzymaj się. Pogadaj. Chce w ten sposób promować Trześciankę. To społecznik, czynnie włączający się w działania lokalnej społeczności. Do spotkania dołączyła sąsiadka – Tutejsza. Wskazała Marka oczami, wzruszyła ramionami i rzuciła: to nawołocz! W tym wypadku to był jedynie niewinny żarcik, ale określenie nawołocz używane jest zazwyczaj wcale nie żartobliwie i bynajmniej nie z sympatią.
Z tego co mi wiadomo określenie nawołocz wykluło się w Białowieży w latach międzywojennych, kiedy to Białowieża z zacisznej wioski zamieniła się w tętniące życiem małe miasteczko. Liczba ludności zamieszkującej Białowieżę sięgnęła 10 tysięcy. Powodem tak dużego jej napływu był dobrze rozwijający się przemysł drzewny i możliwość uzyskania dobrze płatnej pracy. Przyjeżdżali zewsząd – z okolicznych wiosek, z Bielska, Gródka i Zabłudowa, a także odległych zakątków kraju. Szczególnie licznie przybywali sezonowi robotnicy z Mazowsza – spod Warszawy, Radomia, Mińska Mazowieckiego. Ci byli nielubiani najbardziej, bo uważano, że zabierają miejscowym pracę. To ich zaczęto pogardliwie określać: nawołocz. Ponadto do Białowieży zjeżdżali licznie Żydzi, a także inne narodowości – Anglicy, Rosjanie, Niemcy. Przed II wojną światową autochtoni stanowili zaledwie 20-25proc. część białowieskiej społeczności. Z zaistniałej sytuacji czerpali sporo korzyści – nieźle zarabiali na wynajmie pokoi, handlu, usługach przewozowych. Ale nawołocz pozostała nawołoczą.
Nazwa się przyjęła i pozostała. Funkcjonowała nie tylko w Białowieży, ale zaszczepiła się też na całym wschodnim Podlasiu. Po wojnie nazywano tak zamiejscowych, którzy przyjechali osiedlić się tutaj na stałe, a także turystów, znowuż szczególnie licznie odwiedzających Białowieżę. Nawołocz to pogardliwe określenie przyjezdnego, przybłędy nie-stąd, nie-miejscowego. Nawołocz to ktoś gorszy. Obcy. Oj, długo nawołocz musi się starać, by w końcu zostać zaakceptowana, jeśli w ogóle jest to możliwe. Autochtoniczne wiejskie społeczności, homogeniczne i żyjące w swoim małym gronie od wieków, z trudem akceptowało przybyszów niosących inną kulturę, światopogląd, obyczaj. Inny zapach. Niby wszystko było w porządku, ludzie żyli obok siebie, rozmawiali, pracowali, ale gdy przyszło co do czego, to przybysz okazywał się nawołoczą.
Nie jest tu Podlasie jakąś wyjątkową figurą, jakimś wyjątkiem na skalę światową ani nawet lokalną. Wiadome jest, że Francuzi nie lubią Anglików, Hanysy Goroli, Krakusy Warszawiaków, a chłopcy z Kleników nie lubili tych z Czyżów, na każdej zabawie tanecznej okładając się sztachetami. Bez ogólnonarodowej bitwy na sztachety zabawa nie liczyła się wcale, by odnotowywać ją w wioskowych kronikach ani o niej opowiadać. Szympansy, nasi najbliżsi krewni, żyją w grupach liczących najwyżej pięćdziesięciu osobników, i dobrze wiedzą kto swój a kto obcy, za przyczyną czego różne stada bardzo chętnie walą się po głowach. Podobnie hordy pierwotne homo sapiens, którym pod rękę wlecieli akurat neandertalczycy, a z ich braku pobratymcy z innych hord. Dychotomia swój-obcy towarzyszyła ludzkości od zarania dziejów i jest mocno wdrukowana w nasze geny.
Coś się jednak stało z ludzkością, że kilkudziesięcioosobowe grupy łowców-zbieraczy zaczęły łączyć się w większe skupiska, zakładać kilkutysięczne miasta, potem wielomilionowe, wielokulturowe i wieloreligijne imperia, i jakoś się przy tym wszystkim nie pozabijały. Tajemnicą tą jest przeskoczenie od podziału czysto genetycznego – pierwotnego, wdrukowanego w najstarsze struktury mózgu gadziego – do utworzenia jednoczących konstruktów tożsamościowych jak kultura, mitologia religijna czy w końcu-narodowa, dzięki czemu ludzie którzy nigdy przedtem się nie widzieli, mogli ze sobą współpracować. Od tamtej pory ludzka cywilizacja rozpędzała się z szybkością światła, a dzisiaj dzięki współpracy tysięcy nieznających się ze sobą ludzi wysyłamy łaziki na Marsa. Co nas czeka w przyszłości? Jeszcze większa homogenizacja, a to za sprawą ogromnej mobilności ludzkości, która masowo dociera w różne zakątki świata, a ludzie z innych zakątków – docierają do nas. Plus gigantyczna sieć internetowa, ujednolicająca nasze światopoglądy, zapatrywania, wiedzę o świcie. Czy w przyszłości czeka nas globalne społeczeństwo wyznające podobne ideały i wartości? W takiej perspektywie nasza swojska nawołocz wydaje się jedynie niewinnym pomrukiem.
Przybycie nowych osadników na Podlasie w perspektywie wymierania wsi wydaje się nieuniknione, a realną dla niego perspektywą jest wyludnienie ściany wschodniej i zarośnięcie na powrót lasem. Te procesy już się dokonują. W naszych wsiach osiedla się coraz więcej ludzi „z Polski”. Jacy oni są? Różni. Nie brakuje w tej gromadzie pozytywnych wariatów pokroju Marka Zacharko. Budują domy w lokalnym podlaskim stylu, dbają o zachowanie dziedzictwa kulturowego, organizują koncerty i spektakle, tkają nasze tradycyjne dywany na krosnach, bronią naszej przyrody, promują nasz region, podkreślając jego wyjątkowe walory. Niejednokrotnie robią w tej sprawie więcej niż miejscowi. Są też tacy, którym najogólniej mówiąc – jest głęboko wszystko jedno gdzie przyjechali i jakie są nasze zwyczaje. Nie dbają o nie. Równie dobrze mogliby kupić posesję na Mazurach czy Podhalu. Budują domy architektonicznie odległe od miejscowych wzorów. Dookoła zasadzają szpaler tui, by jak najściślej odgrodzić się od miejscowych i wystawiają tabliczkę: „Teren prywatny – wstęp wzbroniony”. Nie znam nic bardziej obcego podlaskiej mentalności niż taka tabliczka. Jej wbicie wydaje się gwałtem na podlaskiej duszy. Jasne jest, że takie postawy przerywają ciągłość kulturową, wyjaławiają, gaszą ducha miejsca, wykorzeniają, zamieniają genius loci w bezkształtną masę.
Lecz zanim wyciągniemy oskarżający palec w ich stronę rzucając pogardliwe: nawołocz!, zastanówmy się, kto bardziej niszczy nasze wsie i obyczaje, ta oto nawołocz, czy my sami, zapatrzeni w ekrany telewizorów i komputerów skąd czerpiemy nasze marzenia, wzorce, obyczaje, sposób myślenia. Zasadniczo nie mam w tym nic złego, to zupełnie naturalny proces naśladownictwa, który w dużej mierze napędzał cywilizacyjny rozwój od wieków. Nikt nie chce mieszkać w skansenie. Życie to nieustanny rozwój i zmiana. Lecz warto w tkaninę nieustannie dziejącego się świata wplatać nasze rodzime, tradycyjne wątki wyrażające kod DNA naszej własnej tożsamości. W coraz bardziej zunifikowanym świecie fizyczne granice przestają mieć decydujące znaczenie. Znacznie ważniejsze stają się granice mentalne. Coraz bardziej wtapiamy się w mentalność, kulturę materialna i duchową oraz obyczaje zglobalizowanego świata. Wszędzie zaczynają dominować te same normy wartości, dążenia, modele domków z katalogów, sieciowe ubrania, gotowe sztance, sit-comy i opracowanek now-how na każdy szczegół życia, takie same pod każdą szerokością geograficzną. Chcemy mieć takie domy jak inni, wyglądać jak inni, mówić jak inni, i żyć jak inni. A gdy już to wszystko mamy, zasadzamy szpaler tui i wbijamy tabliczkę: „Teren prywatny – wstęp wzbroniony”.
Ewa Zwierzyńska