– Buuuuu buuuuu! – Dina buczała mi wprost do ucha niczym bawół leśny, którego miałam okazję widzieć kilka dni wcześniej w parku narodowym Sangha Bai. Była noc, leżałam na ziemi, a wokół mnie siedziały wszystkie kobiety z wioski, otaczając szczelnym kordonem. Kilka z nich położyło się na mnie, reszta głaskała moje ciało i śpiewała pieśni. Wstałam oszołomiona. Co to było? – To taka kobieca zabawa – tłumaczy mi Leon, mój przewodnik. Pigmeje nieustannie śpiewają i bawią się. Śpiewają, gdy idą na polowanie, gdy z niego wracają, gdy budują szałas, gdy przygotowują jedzenie, gdy tańczą przy ognisku. Muzyka i pieśni to ich cały wszechświat, jedna z najważniejszych rzeczy w życiu.
Pieśni Pigmejów Bayaka są tak archaiczne, że większość z nich nie ma jeszcze słów. Tylko dźwięk, kilka podstawowych tonów, czasem jedynie dwa, podobnie jak w bliskich nam starych poleskich pieśniach. Ich monotonia, powtarzalność motywu, powoli oplata transem niczym liany dżunglowe drzewa. To pulsowanie otula i kołysze, wrasta w tętnice i ciało, synchronizuje z biciem serca odwiecznej puszczy, przenosi do czasów, gdy człowiek nie znał jeszcze dźwięków innych niż śpiew ptaka czy nawoływania antylopy. Wsłuchuję się w głosy kobiet. Każda śpiewa inną melodię, ma inny tembr głosu, inną skalę. A jednak wszystko tworzy przedziwną harmonię. Śpiew Bayaka to pieśń dżungli. Cykania świerszczy, bzyczenie owadów, śpiewy ptaków, gwizdy i krzyki nakładają się na siebie, przenikają, cichną i wzmagają się, tworząc hipnotyzującą melodię natury, z pozoru chaotyczną, w całości zachwycającą i piękną.
Śpiewy Bayaka niektórzy uważają za kakofonię dźwięków, innym przywodzą na myśl polifoniczne pieśni renesansu włoskiego. Zakochał się w nich również Louis Sarno, amerykański muzykolog, i to tak bardzo, że osiedlił się i mieszkał z Bayaka przez trzydzieści lat. Nagrał ponad tysiąc godzin ich muzyki. Wszystkie nagrania przekazał do muzeum Pitt-Rivers na Uniwersytecie Oksfordzkim w Wielkiej Brytanii. Od 2008 r. zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. O historii życia tego niezwykłego człowieka powstał film „Uciekinier z Nowego Jorku”.
U Bayaka śpiew jest domeną kobiet, podobnie jak i w kulturze białoruskiej. I tu i tam daje się oczywiście słyszeć i męski śpiew, lecz zdarza się to o wiele rzadziej. Cechą charakterystyczną pieśni pigmejskich jest jodłowanie. Melodia z pozoru prosta, a jednak posiadająca wewnętrzną skomplikowaną strukturę i rytm, do którego nie jest przyzwyczajone europejskie ucho. Jedna z kobiet bierze mnie za ręce, uczy melodii i jodłowania. Jesteśmy tak blisko siebie, twarzą w twarz, usta blisko ust, czujemy swoje oddechy. Choć jestem bardzo skoncentrowana i usilnie się staram, nie potrafię powtórzyć melodii bez błędu. Wtedy następuje wybuch śmiechu. Bayaka nieustannie się śmieją, z innych i z samych siebie. Nie jest to jednak śmiech szyderczy, raczej serdeczny, ciepły. Śmieją się ze mnie tak bardzo, że aż pokładają się na ziemię, a ja śmieję się z nimi. Budzi się we mnie chęć odwetu. Zaczynam uczyć ich polskiego. Teraz ja wyśmiewam się z nich na cały głos. Spróbujcie nauczyć się naszych melodii! Śpiewam podlaską pieśń „Tam po majowuj rosi”. Zapada cisza, kobiety wydają się zahipnotyzowane niesłyszaną dotąd i tak różną od ich pieśni melodyką i językiem. Wianuszek oczu wpatrzonych w moje usta, wsłuchanych w melodię, wczepionych w nią chciwie niczym małe małpki w futerko matki. Ich wargi bezgłośnie próbują naśladować ruch moich warg, powtarzać słowa. Po dwóch powtórzeniach dają dowód fenomenalnej pamięci ludów niepiśmiennych. Jestem zszokowana. „Tam po majowuj rosi” niesie się z ich ust i otula miękką podlaską łąką skrawek równikowej dżungli w Republice Środkowoafrykańskiej.
***
Pigmeje należą do jednej z najstarszych grup zamieszkujących ziemię. Pigmeje to ogólna nazwa ludów karłowatych zamieszkujących deszczowe lasy centralnej Afryki. Sami Pigmeje nie określają się w ten sposób, dzielą się na różne plemiona które nazywają Bayaka, Baka, Twa, Mbongo i inne. Są łowcami-zbieraczami, mieszkającymi tam od ok. 40-50 tys. lat. Nigdy stąd nie migrowali. Stosują wciąż te same archaiczne sposoby polowania, łowienia ryb i budowy szałasów. Zwierzynę naganiają w ręcznie robione sieci, zbierają dziki miód wchodząc na kilkudziesięciometrowe drzewa za pomocą leziwa, podobnie jak dawni bartnicy w Puszczy Białowieskiej. Z naszego świata wzięli ubrania, kilka plastikowych misek i latarki. Ale to las jest ich prawdziwą ojczyzną.
Życie Pigmejów toczyło się tym samym torem od tysięcy lat, dopóki do ich świata nie dotarły rolnicze plemiona Bantu. Nazywano ich „Wielcy Czarni”, bo byli od Pigmejów o wiele wyżsi i silniejsi. Bez pytania o pozwolenie karczowali „ich las” za pomocą siekier i zabierali go na „swoje” pola. Do lasu się jednak nie zapuszczali. Panicznie bali się dżungli. Była ona dla nich czymś obcym, najeżonym niebezpieczeństwami i duchami przodków gospodarzy tej ziemi. Bantu są strasznie zabobonni. Wiedzą, że są obcy dla miejscowych duchów, które traktują przybyszów nieprzychylnie. Bezpiecznie czują się tylko w obrębie własnej wioski. Na wyrąbanych polanach zaczęli zakładać stałe osady i uprawy rolne. Z czasem między leśnymi Pigmejami a rolniczymi Bantu wytworzył się skomplikowany system współpracy i współzależności. Pigmeje dostarczali do wiosek upolowane mięso i miód, w zamian dostawali wyhodowane na plantacjach warzywa i żelazne narzędzia.
Wydawałoby się, że to układ idealny, ale rolnicy traktowali łowców-zbieraczy z wyraźną pogardą. Kongijskie przysłowie mówi: „Pigmej to porcja gadającego mięsa!”. Niscy i drobni Pigmeje zamieszkujący lasy uchodzili w ich oczach za coś gorszego, upośledzonego cywilizacyjnie. Ich wzrost i łagodność charakteru powodowała, że traktowano ich jak dzieci, które bez „opieki” nie poradzą sobie w życiu. Pogarda mieszała się ze strachem. Pigmejów nie uważano na ludzi. Raczej za coś pośredniego między człowiekiem, zwierzęciem a duchem. Potrafili poruszać się po dżungli bezszelestnie, nagle pojawiać się i znikać. Zdarzały się przypadki zabójstw Pigmejów w celu rytualnego spożycia ich ciała, by w ten sposób posiąść ich niezwykłe umiejętności. Nie przeszkadzało to jednak rolnikom w bezwzględnym podporządkowywaniu sobie „leśnych ludzi”.
Z czasem wytworzył się system przypominający naszą pańszczyznę. Każdy Bilo (osiadły mieszkaniec wioski) miał przyporządkowaną sobie pigmejską rodzinę, która nie tylko dostarczała mu mięsa, ale była wykorzystywana i zmuszana do ciężkiej pracy na plantacjach, sprzątania domu i innych uciążliwych prac na rzecz swego „pana”. Właścicieli Pigmejów nazywano kumu – patronami, opiekunami. W zamian za ciężką pracę Pigmej dostawał minimalne ilości warzyw oraz opiekę w razie choroby. Układ ten jednak był wyraźnie niesprawiedliwy. Pigmeje byli bici, zmuszano ich do pracy ponad siły, byli okradani z mięsa. Mniejsi i słabsi Pigmeje nie potrafili się przeciwstawić. Posiadacze łagodnej i pokojowej natury nie umieli poradzić sobie z brutalną przemocą. W razie konfliktu wycofywali się lub uciekali do lasu.
Gdy musieli pracować, zachowywali się dokładnie tak jak chłopi pańszczyźniani: migali się, sabotowali, udawali chorych, pracowali byle jak. Podobnie jak nas pruhonnyja sialanie śmieli się w kułak z obyczajów ich panów, a nawet je „przejmowali” przymuszani do tego przez kumu uważającego własne tradycje za jedynie słuszne. Gdy tylko kumu znikał z pola widzenia natychmiast przestawali odgrywać ten osobliwy teatr i śmiali się do rozpuku z ich wierzeń i czarów, które realistycznie i twardo stąpający po ziemi Pigmeje uważali za czyste szaleństwo. Feudalny system stosunków między Bantu a Pigmejami utrzymuje się do dzisiaj. Kumu uważa „swego” Pigmeja za dziedziczną własność, którą przekazuje swojemu synowi, a potem wnukom.
Dlaczego Pigmeje się na to zgadzali? Niektórzy badacze utrzymują, że korzystali na wymianie dóbr. Collin M. Turnbull, antropolog, który mieszkał z Pigmejami w latach 60.XX wieku, w swojej książce „Leśni ludzie” utrzymuje, że Pigmeje pozwalali Bantu myśleć o sobie jako o niewolnikach, podczas gdy w rzeczywistości to Pigmej decydował, ile i kiedy może dać, gdyż zawsze miał pod ręką opcję ucieczki do lasu. Obie strony potrzebowały się jednak nawzajem i pomimo wzajemnej niechęci skazane były na współpracę. Większość naukowców jest jednak zdania, że Pigmeje byli i są do dzisiaj traktowani niesprawiedliwie. A więc dlaczego? Odpowiedzi należy szukać w mentalności. Pigmeje uwierzyli w to, że naprawdę są gorsi. To przekonanie stało się podwaliną ich tragedii i początkiem końca ich rdzennej kultury. Poczucie niższości dziedziczyło się niczym felerny gen – z ojca na syna. Trwało to całe pokolenia, wyrabiając w Pigmejach przekonanie o oczywistym charakterze swojej gorszości. A gorszy zawsze aspiruje do tego co wyżej. A aspirując, deprecjonuje i porzuca to, co swoje. „Swoje” staje się powodem do wstydu.
***
Wylądowałam w wiosce Mossapoula w regionie Sangha Mbaere, w pobliżu parku narodowego Dzanga Sanga. Dokładnie tam, gdzie mieszkał Louis Sarno. Na progu jego domu spożywałam lunch, spoglądając na jego nagrobek tonący w zieleni drzew. Pomimo że zmarł w USA, jego życzeniem było przewiezienie części prochów do miejsca, któremu poświęcił całe swoje życie. Mossapoula to wieś zamieszkiwana zarówno przez Bantu jak i Bayaka. Wokół mnie tłum ludzi i ogromne poruszenie. Moje przybycie do wsi jest świętem. Matki z niemowlętami, starzy i dzieci, dla wszystkich pojawienie się we wsi białej kobiety to wydarzenie niecodzienne. Witają mnie jak królową, i to dosłownie. Naprzeciw mnie wychodzi dwóch królów, ubranych odświętnie w białe koszule. Protokół dyplomatyczny musi zostać dopełniony, krótka przemowa, powitanie, podanie rąk. Teraz jestem już oficjalnym gościem. Królowie zasiadają na drewnianych krzesłach, podczas gdy reszta siedzi na ziemi. Dla mnie także znajduje się drewniane krzesło. Stawiają je u wejścia domku, który specjalnie dla mnie wybudowały kobiety. To tradycyjny szałas z gałęzi i liści ngongo. Obszerny, solidnie zbudowany i cudownie zielony. Dzisiaj będę tutaj spać. Mieszkańcy przygotowali dla mnie specjalną atrakcję – chcą mi pokazać muzykę wody. Cała wieś idzie nad rzekę. Pochód prowadzą dwaj królowie. Chciałabym iść z tłumem, ale jako gość honorowy jestem zmuszona iść na czele pomiędzy królami. Jeden jest władcą wioski Bantu, drugi – Pigmejów. Skąd król u Pigmejów? Istnieje tylko jeden powód – Bayaka nie chcą być gorsi od Bantu, więc skoro Bantu mają króla, oni także będą go mieć. Nie chcą, by Bantu patrzyli na nich z góry jak na dzikusów. Pozycja króla Bayaka jest czysto symboliczna, podobnie jak brytyjskiej monarchii. Ten teatr przeznaczony jest jedynie dla Bantu.
Kilka kobiet wchodzi do rzeki. Ich dłonie rytmicznie uderzają o taflę wody niczym świetnie zgrany zespół perkusyjny, rytm zaczyna ponosić tłum, pojawia się śpiew. Muzyka dla Bayaka jest wszędzie, w wodzie, w garnkach, kanistrach na benzynę i zielonych liściach. Z orzechów robią gwizdki, z rurek bambusowych flety, wytwarzają nawet prymitywne harfy ze strunami. Po pożywnej kolacji, składającej się z manioku i potrawki z gąsienic, rozpoczynają się tańce przy ognisku. Pieśni powoli rodzą się, milkną, by znów wypłynąć na powierzchnię. Nic tu nie jest wymuszone, nie ma określonego początku ani końca. Nikt tu nie rządzi, nie ma wodzireja, planu ani struktury. Nie ma też czasu. Energia zabawy rodzi się powoli, ogarnia duszę niespiesznie, podobnie jak zabawy w remizach strażackich na Podlasiu. Młodzież z początku podpiera ściany, panuje klimat oczekiwania. W końcu znajdują się pierwsi odważni, którzy wychodzą na parkiet. Wszystko toczy się naturalnym rytmem. Atmosfera gęstnieje niespiesznie, ogarnia i zaraża kolejne osoby chęcią śpiewu i tańca, by spełnić się ostatecznie w transowym szale wspólnej radości i rytualnego zjednoczenia. Teraz plemię stanowi całość, nie wiele ciał, lecz jedno ciało, które tańczy i śpiewa. Każdą pieśń kończy wspólny okrzyk radości. Tancerze wirują, potrząsając spódniczkami z zielonych liści. W ten sposób czczą Jenge – ducha lasu. Jenge to ojciec i opiekun Bayaka, któremu przypisują nadprzyrodzone moce. To Pan Dzikiej Zwierzyny, od niego zależy powodzenie na polowaniu. Jenge lubi śpiew i taniec, lubi zieloność i radość. Niekiedy przychodzi, by weselić się ze swoim ludem. Wynurza się nagle z lasu, odziany od stóp do głów w liście trzciny. Jaki on podobny do białoruskiego Kusta, stanowiącego plątaninę tataraku i klonu. Jenge nie ma twarzy, rąk ani nóg. Jego postać wiruje razem z tancerzami niczym tornado, unosi się nad ziemią i płynie na podobieństwo chmury energii.Gdy Duch Lasu jest ze swoimi dziećmi, to jest wielka radość. To znaczy, że dżungla obdarzy ich na jutrzejszym polowaniu zwierzyną.
Patrząc na tancerzy i roześmiane twarze odnosi się wrażenie, że nie ma szczęśliwszego ludu niż Bayaka. Niestety, ich życie staje się coraz trudniejsze, a tradycyjny styl życia i kultura rozpadają się na naszych oczach. Przyczyną jest masowa wycinka lasów deszczowych. Najpierw przyszli Bantu, lecz ich poletka były zbyt małe by wpływać na cały ekosystem. Potem nadeszła era kolonializmu, korporacji i wielkich interesów. Puszczę karczowano przemysłowo, by wydrzeć ziemię na wielkie plantacje i kopalnie surowców. Do lasu wkroczyły szajki kłusowników, uzbrojonych w nowoczesną broń, zabijających zwierzęta w ilościach hurtowych. Stojący naprzeciwko nich Pigmej ze swoją siecią i łukiem budził śmiech i politowanie.
Ewa Zwierzyńska
Fot. Autorka