500 lat temu odszedł z tego świata Leonardo da Vinci. I rozpoczęła się wielka, nie kończąca się kariera „człowieka renesansu”.
Położyłem na stole grubą książkę Waltera Isaacsona „Leonardo da Vinci”. Tysiąc stron na wakacje to jest to, czego mi trzeba. Na okładce pomarańczowo-złoty profil Leonardo – domniemany autoportret – odbija światło słoneczne z różną intensywnością. Za gruba ta książka – pomyślałem, oddając nieświadomie hołd jej bohaterowi, mającemu opinię człowieka niecierpliwego, który często nie kończy swoich wielkich projektów (na przykład słynnego „Pokłonu Trzech Króli”). Wspominał o tym w swoich Żywotach najsławniejszych malarzy… Vasari, dodając że jego umysł tworzył tak wspaniałe i subtelne idee, że nawet najznakomitsze ręce nie mogłyby tego wyrazić. Rzeczywiście chyba istnieje coś takiego, jak zniecierpliwienie genialnego artysty w stosunku do swego dzieła. Największą siłę do działania daje mu bowiem pojawiająca się idea i jej pierwsze zmaterializowane przebłyski, po czym zaczyna brakować sił i cierpliwości, by spokojnie dokończyć tworzenia. Dlatego największe dzieła wciąż powstają jakby od początku.
Leonardo da Vinci nie czytał za dobrze, szczególnie trudno szło mu z łacińskimi tekstami. Nie odebrał starannego wykształcenia. Jego umysł na nowe idee i wiedzę otwierał się przez niezwykłą ciekawość świata, wręcz głód tej wiedzy, której wcześniej nie zdobył. Chciał badać wszystko. Sam studiował anatomię, fizykę, botanikę, projektował rozliczne machiny i urządzenia, próbował opisywać zjawiska atmosferyczne. Gdy pisał list do władcy Mediolanu, proponując swoje usługi na jego dworze, dopiero w jedenastym akapicie zaznaczył, że potrafi też malować. Skromnie powiedziane.
Ufał swojej ciekawości świata i swemu rozumowi. Chyba bardziej niż autorytetom. Nie odrzucał dorobku ówczesnej nauki, ale nie chciał też tkwić wśród ustalonych kanonów, które ograniczały swobodę myśli gorącego umysłu. W jednym z zapisków zanotował: „Kto rozprawia, powołując się na autorytet, nie posługuje się rozumem, lecz pamięcią”. Niepokojąco brzmi to zdanie. Gdzieś w tle każe nam – ludziom wykształconym – dostrzegać słabość tych naszych umiejętności i przekonań, które płyną tylko z wykształcenia, rozumianego jako kopiowanie raz już odkrytych prawideł, zasad i sensów. Trzeba podążać – może nawet romantycznie – własną zarośniętą ścieżką, a nie wygodnymi, wydeptanymi przez tłumy drogami.
Po cóż pytał o to, dlaczego niebo jest niebieskie, albo jak wygląda język dzięcioła, gdy był w stanie namalować tak genialne dzieła, jak Ostatnia wieczerza czy słynne portrety z Mona Lisą na czele? Po co? Po co „tracił czas” na nieistotne sprawy. Czy nieistotne?
Zadając to pytanie, przypomniałem sobie pozornie nieważne zdarzenie sprzed lat. Podczas pobytu z uczniami w Norwegii odwiedziliśmy dom jednej z nauczycielek. Było to w Ski niedaleko Oslo. Jej mąż, bardzo ważny inżynier w jednej z wielkich norweskich firm naftowych, był świetnym fachowcem w swojej dziedzinie i zarabiał ogromne pieniądze. Zachwyciłem się wówczas jego wielką biblioteką, gdzie miał zgromadzoną literaturę z całego świata. Homer, Wergiliusz, Dante, Molier, Flaubert, Dostojewski, Steinbeck, Proust, Camus… I wielu innych, nie tylko klasyków, ale i pomniejszych autorów. Zapytałem go, czy przeczytał te książki? Spokojnie odrzekł: – Tak. Odpowiadając za milionowe inwestycje na Morzu Norweskim miał czas i potrzebę przeciskać się przez ciasne korytarze proustowskiej rzeczywistości i rozmyślać nad dylematami Madame Bovary. – Bez literatury nie byłbym tym, kim jestem – powiedział mi. Po czym pokazał jeszcze kolekcję swoich płyt (świetnie znał się na muzyce!). I do czego mu to wszystko było potrzebne, przecież był inżynierem od pól naftowych! Zapewne i bez tych książek poradziłby sobie jako inżynier, ale nie byłby TYM inżynierem. Chciał mi podarować kilka książek, ale z moim bagażem podręcznym za wiele bym do samolotu nie wniósł. Wybrałem więc jedną z najmniejszych książeczek. Było to Canerry Row Johna Steinbecka.
W tysiącstronicowej książce Isaacsona trafiłem (na szczęście już na 25!) na takie zdanie: (…) przykład Leonarda da Vinci lepiej niż jakikolwiek inny pokazuje nam, że kluczem do innowacji, wyobraźni i geniuszu jest umiejętność łączenia różnych dyscyplin – nauki i sztuki, humanistyki i techniki.
No tak. A ja ciągle słyszę, że nasze nowe wspaniałe czasy wymagają od nas bardzo wąskich specjalizacji. Czy nie za ciasno tam dla człowieka?
Nasz Franciszek Skaryna żył z grubsza w tych samych czasach co Leonardo da Vinci. Ci wielcy humaniści nie spotkali się raczej, przynajmniej nic o tym nie wiadomo. Wiadomo zaś, że Skaryna dotarł do Włoch, do Padwy, gdzie na tutejszym uniwersytecie otrzymał tytuł doktora medycyny (był to kolejny, wyższy stopień w karierze naukowej, po magistrze).
Skaryna był starannie wykształconym humanistą, na pewno porządniej niż Leonardo da Vinci. Odtwarzam listę jego profesji, których imał się w różnych miejscach, również na dworach. Trochę w tym przypominał Leonarda, który też jechał tam, gdzie mógł liczyć na finansowe wsparcie kogoś możnego i zajmował się niekiedy zaskakującymi zajęciami. Skaryna więc to lekarz, pisarz, drukarz, tłumacz, artysta-grafik, filozof, przedsiębiorca, a u Ferdynanda I Habsburga w Pradze – nawet sadownik. Człowiek renesansu. Czyli po prostu człowiek. Kompletny, pełny. Przeszedł do historii kultury europejskiej jako wydawca pierwszych książek drukowanych po starobiałorusku, w tym Biblii Ruskiej. Nie miał może jak Leonardo da Vinci duszy artysty, ale miał to coś, co czyni go podobnym do genialnego Włocha – jakiś niepokój i odwagę zarazem, które kazały mu wchodzić na nowe, nieprzetarte ścieżki. Poszukiwać, czynić rzeczy po raz pierwszy.
Jerzy Sulżyk