Doktor Gajewski (na zdjęciu) zaprzyjaźnił się z moją rodziną, przede wszystkim moim ojcem Jerzym, na przełomie lat 80 i 90. minionego wieku. Z czasem, po śmierci mojego ojca, przywilej bycia przyjacielem Zbyszka i mówienia mu na „Ty” przeszedł na mnie.
Zbigniew Gajewski był wielkim przyjacielem wszystkich Słowian, ze szczególnym jednak uwzględnieniem Serbołużyczan, a w dalszej kolejności Białorusinów. Na Białorusi Zbigniew się urodził, konkretnie 31 marca 1926 r. w Janopolu, powiat Kobryń, jako syn Jana i Wandy Gajewskich. Oboje rodzice pochodzili z Małopolski. Jan Gajewski, urodzony w Sandomierzu, legionista, był leśniczym państwowym. Matka Wanda, z domu Oczkowska, urodziła się w Krakowie. Mimo iż rodziców nic wcześniej z Białorusią nie łączyło, Zbigniew doszukał się później w rodzinnych przekazach genealogicznych niewielkiej domieszki krwi białoruskiej w swoich żyłach.
Mały Zbyszek zaczął uczęszczać do szkoły podstawowej w Krupczycach, po półtora roku przeniósł się do szkoły w Lublinie, a potem wrócił na Polesie i chodził do szkoły w Rogoźnie. W czerwcu 1939 r. zdał egzamin wstępny do gimnazjum w Kobryniu.
Po zajęciu Białorusi Zachodniej przez Sowietów 17 października NKWD aresztowało jego ojca i ślad po nim zaginął. Zbigniew wraz z matką i siostrą Danutą uniknęli deportacji na Sybir dzięki udanej ucieczce do Generalnego Gubernatorstwa 10 lutego 1940 r. Jak opowiadał, uciekali przez Bug po zamarzniętym lodzie. Pod okupacją niemiecką w Przeworsku ukończył w tajnym nauczaniu kurs gimnazjum, a po wyzwoleniu uczęszczał w tejże miejscowości do liceum, które ukończył w 1946 roku. Następnie studiował we Wrocławiu medycynę, którą ukończył w 1952 r. (zrobił później specjalizację z pediatrii). Zaraz po studiach jako lekarza przymusowo wcielono go do wojska. Z wojskiem w 1954 r. trafił do Sochaczewa. Po zwolnieniu ze służby wojskowej pod koniec 1957 r. osiadł tam i pracował jako cywilny pediatra do końca życia.
Jeszcze jako student ożenił się w 1951 r. z pochodzącą z Wileńszczyzny Alicją Czernik, z pochodzenia pół-Białorusinką, która wcześniej przez sześć lat przebywała na zsyłce na Uralu. Doczekali się trojga dzieci i pięciorga dorosłych już wnucząt. W 1996 r. Zbigniew owdowiał. W 1999 r. roku ożenił się po raz drugi z pochodzącą z Sochaczewa wdową Ireną Wańką z domu Kałęcką.
Doktor Gajewski jako pediatra z wielkim oddaniem leczył kilka pokoleń sochaczewian. W pamięci mieszkańców pozostał jako lekarz, który wracając z pracy wstępował do domów swoich małych pacjentów, aby sprawdzić, czy proces leczenia przebiega prawidłowo. Jeśli ktoś potrzebował nagłej pomocy lekarskiej, zawsze mógł na niego liczyć.
Mimo iż tak pochłonięty pracą zawodową, znajdował czas na zgłębianie kultur narodów słowiańskich, przede wszystkim tych, których los uważał za najtrudniejszy – Białorusinów, Bułgarów, a szczególnie Serbołużyczan.
Łużyce pasjonowały Zbyszka od dzieciństwa. Słuchał opowieści matki o Słowianach znad Łaby i był przekonany, że dawno wymarli. Jakież było jego zdziwienie, gdy dowiedział się, że wciąż żyją. W „Przewodniku Katolickiem” przeczytał reportaż o działalności księdza Antoniego Ludwiczaka, który w 1921 r. założył pierwszy w Polsce uniwersytet ludowy w Dalkach (obecnie dzielnica Gniezna) i nieodpłatnie kształcił w nim co roku grupę Łużyczan. Kiedy zaś Zbyszek dowiedział się od wuja i chrzestnego w jednej osobie, że w odległej przeszłości w rodzinie matki podobno miała być Łużyczanka, doszedł do przekonania, że to kropla krwi łużyckiej spowodowała tak wielki pociąg do wszystkiego, co łużyckie. Jak napisał później: „W mojej krwi, gdzieś tak podobno / Serbskiej krwi jest też kropelka / Lecz choć ona jest maleńka / Siła jej jest wielka!”. Już w 1944 r. napisał wierszowane „Moje łużyckie Credo”, w którym wyraził wiarę w wyzwolenie tego narodu. Swojemu łużyckiemu Credo pozostał wierny do końca życia.
Po raz pierwszy z Łużyczanami zetknął się podczas studiów we Wrocławiu w 1946 r. Natychmiast też zapisał się na kurs języka górnołużyckiego (Łużyczanie, chociaż są bardzo małym narodem, mają dwa języki literackie: górno- i dolnołużycki). W grudniu następnego roku powstało nawet Towarzystwo „Lusatia” (Łużyczan – studentów wyższych uczelni Wrocławia; uczyło się tam ich wówczas siedemnastu). Zbigniew wstąpił do „Prołużu” – Akademickiego Związku Przyjaciół Łużyc. Studenci-Łużyczanie po utworzeniu NRD w 1949 r. zostali zabrani z Polski, a „Prołuż” rozwiązano tak jak i inne podobne stowarzyszenia. Dopiero w 1984 r. powstały Koła Zainteresowań Kulturą Łużyczan przy Polskim Towarzystwie Ludoznawczym. Niemniej jednak przyjaźnie zawarte na studiach przetrwały lata. Z czasem doktor Gajewski poznał całą elitę serbołużyckiej kultury. Odwiedził Łużyce ponad 30 razy, w tym trzykrotnie uczestniczył w Letnim Kursie Języka i Kultury Łużyckiej. W jego domu w Sochaczewie gościła blisko setka Serbołużyczan. Po przejściu na emeryturę całkowicie poświęcił się sprawom łużyckim. W 1991 r. został pierwszym prezesem samodzielnego Towarzystwa Polsko-Serbołużyckiego, które jest od 1994 r. członkiem stowarzyszonym Związku Łużyczan „Domowina”. W 1997 r. jako Prezes Towarzystwa doktor Gajewski otrzymał nagrodę Fundacji POLCUL w Australii za działalność na rzecz przyjaźni polsko-łużyckiej. Był zawsze i wszędzie tam, gdzie odbywało się coś, co dotyczyło narodu łużyckiego. Brał udział w konferencjach, wygłaszał prelekcje w szkołach, udzielał wywiadów i pisał artykuły (przede wszystkim do „Zeszytów Łużyckich”, lecz także praskiej „Slavii”, organizował Dni Kultury Łużyckiej w Polsce. W 1998 r. jego Towarzystwo otrzymało nagrodę „Myto Domowiny”.
W 1997 r. roku Z. Gajewski wydał tomik poezji „Wiersze łużyckie – Antologia”. Była to mała antologia tych wierszy w jego tłumaczeniu.
W 2007 r. opublikował tomik własnych wierszy o tematyce łużyckiej pt. „Znasz-li ten kraj i lud?! Moje łużyckie pieśni” (Wydawnictwo Perła, Paprotnia 2007). Wiersze te pisał przez większość życia. Najstarszy (wspomniane już „Moje łużyckie Credo”) powstał gdy miał 18 lat, ostatni – gdy miał już lat siedemdziesiąt, w 1996 r. Zapisał w nich całą swą miłość do „drugiej ojczyzny”. Jak napisała we wstępie prof. Ewa Siatkowska, „wiersze pisane są w nieco archaicznej, dziś niepopularnej, konwencji, ale jest w nich Autora serce”. Inna recenzentka, Ludmiła Gajczewska, uznała jednak, że w napisanej w 1947 r. parafrazie sonetu wielkiego poety serbołużyckiego, Jakuba Barta-Ćišinskiego Krwawe spominanje pod polskim tytułem „Czy wiesz dlaczego?” Gajewski osiągnął poziom mistrza.
W 2016 r. Zbigniew Gajewski przełożył z języka górnołużyckiego i niemieckiego i wydał pod egidą Towarzystwa Polsko-Serbołużyckiego książkę „Koniec Raju. Powieść o łużyckiej rodzinie” (tytuł oryginalny Paradiz) autorstwa Křěsćana Krawca, znanego też pod niemieckim nazwiskiem Christian Schneider. Warto wspomnieć przy okazji, że Křěsćan Krawc jest także autorem wydanej w 1971 r. książki Běloruske impresije. „Koniec Raju” to saga rodziny Szewców, zamieszkujących sielski zakątek o nazwie Raj na Górnych Łużycach. Prowadzili przedsiębiorstwo budowlane i gospodarstwo rolne, walczyli o zachowanie swojego języka i narodowości w Cesarstwie Niemieckim, III Rzeszy i Niemieckiej Republice Demokratycznej. W epilogu czuje się już, że ta ostatnia długo nie przetrwa. Opowieść wiedzie więc czytelnika przez całe niemal XX stulecie. Jednocześnie jest to historia rodziny zmagającej sie ze swoimi ludzkimi problemami. Mimo upartego trwania „serbstwo” nieuchronnie chyliło się ku upadkowi, czemu towarzyszył nieubłagany rozpad rodziny Szewców. Niemożność znalezienia wspólnego języka w rodzinie odpowiada zanikowi serbskiej wspólnoty. Egoizm, brak solidarności i odpowiedzialności za los całej rodziny jej poszczególnych członków staje się w ten sposób alegorią współczesnych losów narodu łużyckiego.
Przeczytałem tę książkę jednym tchem. Gdyby nie ona, nie miałbym na przykład pojęcia o tym, że zdarzali się Serbołużyczanie – zawzięci hitlerowcy, posuwający się nawet do palenia żywcem rannych polskich żołnierzy w czasie walk na Łużycach w 1945 r. Czymże więc było zajęcie Łużyc przez wojska radzieckie i polskie? Okupacją? Wyzwoleniem? Zapewne jednym i drugim, ale bez wątpienia w jego wyniku nastąpił na jedno pokolenie okres odrodzenia kultury serbołużyckiej w wyniku nowej polityki narodowościowej komunistycznego państwa niemieckiego (być może narzuconej przez zwycięzców). Jednakże jeden z serbskich działaczy przewidywał, czym to się skończy: „Bujny rozkwit? Na końcu będzie wielka gromada inteligencji, ale żadnego ludu”.
Działacze serbołużyccy pod koniec okresu enerdowskiego mieli identyczne dylematy jak my – działacze białoruscy na Białostocczyźnie. Miał tam miejsce podobny proces jak w naszym szkolnictwie białoruskim – od całościowego nauczania w języku ojczystym po nauczanie tegoż języka jako przedmiotu, tyle że obowiązkowego. Rezultaty też są podobne. „Pięć godzin języka serbskiego w tygodniu, przez osiem lat, a nikt nie mówi po serbsku, często uczniowie nie rozumieją nawet najprostszych słów” – narzekał jeden z bohaterów „Końca Raju”. Jakbym słyszał gorzkie wypowiedzi o absolwentach „białoruskich” liceów, albo też i szkół na Białorusi. Książka Krawca to lektura obowiązkowa dla każdego, kogo interesuje nie tylko kultura serbołużycka, lecz także los języka białoruskiego i koniecznie powinna być przetłumaczona na nasz język. Autor „Białoruskich impresji” niewątpliwie na to zasłużył. A Zbigniewowi Gajewskiemu należy się podziw i podziękowanie, że u schyłku długiego żywota zdobył się na tak ogromny wysiłek, jakim był przekład rodzinnej sagi Krawca na język polski.
Doktor Gajewski przejmował się losem Łużyc do końca swego życia. Na niespełna dwa miesiące przed śmiercią wystosował rozpaczliwy apel do Prezydenta RP Andrzeja Dudy, prosząc go o wsparcie duchowe i kulturalne Serbołużyczan.
Jak już o tym wspomniałem, Zbigniew żywo interesował się także Białorusią i Białorusinami. Jako publicystę interesował go przede wszystkim białoruski katolicyzm, o którym pisał na łamach „Przeglądu Katolickiego”, „Słowa Powszechnego” oraz w okazjonalnych i lokalnych wydawnictwach. W swoich artykułach podkreślał, że daleko nie wszyscy katolicy na Białorusi to Polacy, gdyż zarówno historia jak i dzień współczesny wskazują na znaczną liczbę Białorusinów katolików. Był za to krytykowany na tych samych łamach, szczególnie za stwierdzenie, że na północy Białostocczyzny mieszka też pewna ilość katolików Białorusinów.
Polemizując z ks. Andrzejem Sadowskim w „Przeglądzie Katolickim” (nr 21/1990), dr Gajewski pyta: „Dlaczego ta sama mowa, którą tam posługują się prawosławni, nazywa się ‘białoruską’, a gdy katolicy – ‘prostą’?”. Odpowiadając na zarzut ks. Sadowskiego, iż „stwierdzenie, że ks. Jerzy Popiełuszko wyrósł „na wspólnej glebie” polsko-białoruskiej jest nietaktownym wykorzystaniem Jego ofiary”, dr Gajewski odesłał go do utworu poetyckiego Wiktora Woroszylskiego pt. Mowa (Tygodnik Powszechny” Nr 6/85) i zapytał: „cóż to za obraza osoby śp. ks. Jerzego Popiełuszki (męczennika – nawet choćby i świętego), jeśli byłby nawet i Białorusinem z pochodzenia. ‘Naród wybrany’ był tylko jeden w historii (ale i on miał też nie tylko zalety, ale i wady), a jak mówił św. Paweł Apostoł – nie ma już dziś w Kościele ‘ani Żyda, ani Greka’, a teraz można by powiedzieć: ani Polaka, ani Białorusina, ale wszyscy są braćmi w Chrystusie. ‘Albowiem u Boga nie ma względu na osobę’ (Rz 2.11). Nie może więc być polskiego monopolu na katolicyzm i świętość”.
Z wielkimi nadziejami doktor Gajewski witał białoruskie odrodzenie narodowe na przełomie lat 80 i 90. XX w. Żałował tylko, że nie biorą w nim udziału Białorusini katolicy na Białostocczyźnie. 25 czerwca 1989 r. przyjechał do Białegostoku na Święto Kultury Białoruskiej, a potem wziął udział w Kupallu na letnisku Łatyszonków w Supraślu. Nazwał to Kupalle „niezapomnianą imprezą”. O mój Boże! Było dwieście osób z Polski, Białorusi i Ameryki… Studenci z BAS-u, zespół „Wasilok” z Nowego Jorku, pielgrzymka młodzieży prawosławnej, która wracała z Jabłeczna, polska klasa z Wrocławia z nauczycielką i jej psem, no i przedstawiciele „dorosłego” aktywu białoruskiego z dwóch kontynentów… Myślę, że tego dnia Zbyszek ostatecznie uwierzył w to, że Białoruś żyje.
Strony rodzinne po raz pierwszy odwiedził w 1995 roku. Odnowił przyjaźnie ze szkolnej ławy, m. in. z Eugeniuszem (Żenią) Szilihejko. Na Polesiu był potem jeszcze kilka razy.
W 2006 r. dzięki życzliwości Sokrata Janowicza ukazał się tomik jego przekładów na język polski wierszy białoruskiego poety Alesia Haruna (właśc. nazwisko Aleksander Pruszyński) „Dar Matczyny. Dumy i pieśni 1907-1914” (w oryginale Matczyn dar). Do Pruszyńskiego odnosił się z wielką atencją, bo widział w nim propagatora przyjaźni polsko-białoruskiej. Opublikował w „Słowie Powszechnym” sprawozdanie z uroczystości odsłonięcia nagrobnego pomnika poety na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie 24 września 1988 r. Jak pisał, uroczystość wywarła na wszystkich jej uczestnikach niezatarte wrażenie.
Pamiętam ten dzień. Wtedy po raz pierwszy ujrzałem nasz biało-czerwono-biały sztandar na wolnym powietrzu. Według wydawnictwa, czyli Villi Sokrates, dr Gajewski przełożył „Dar matczyny”, gdyż ujęły go przeżycia, myśli i tęsknota autora za ojczyzną – analogiczne do cierpień Polaków, spowodowanych deportacjami na Syberię. Wydaje mi się jednak, że poezja Haruna poruszyła głębsze struny w duszy Zbyszka. Swoją pracę nad przekładem poświęcił pamięci białoruskiego przyjaciela, wspomnianego już Żeni Szilihejki. Wydawca nie omieszkał zastrzec, że postanowił wydrukować „Dar matczyny” nie bacząc na amatorski poziom tej translacji dokumentu literackiego epoki pierwocin nowożytnej literatury białoruskiej (na progu XX wieku). Oj, ten Janowicz!:)
I choć rzeczywiście literatura białoruska zrobiła niebywałe postępy od czasu, kiedy wierszował po białorusku Aleś Harun, a przekład Gajewskiego jest częstokroć przyciężki i nie pozbawiony pomyłek, niemniej jednak tłumaczowi udało się miejscami przekazać polot utworów białoruskiego pieśniarza.
W 2008 r. Zbigniew Gajewski opublikował zbiór swoich artykułów prasowych i referatów „Niektóre sprawy słowiańskie: łużyckie oraz białoruskie i bułgarskie” (Wydawnictwo Perła, Paprotnia 2008) z przedmową prof. Antoniego Mironowicza. Zamieścił w nim m. in. wspomniane teksty poświęcone białoruskiemu katolicyzmowi i narodowemu odrodzeniu. Także w kwestii bułgarskiej interesowała go przede wszystkim problematyka religijna, głównie bułgarskiego katolicyzmu.
Zainteresowanie sprawami słowiańskimi zaprowadziło Zbyszka do Towarzystwa Pomost, propagującego współpracę narodów Międzymorza. Przez pewien czas po 1992 r. był przewodniczącym koła tego stowarzyszenia w Sochaczewie.
Jakby tego wszystkiego było mało, Doktor Gajewski był również założycielem Klubu Inteligencji Katolickiej w Sochaczewie. Dopóki pozwalało mu na to zdrowie, codziennie uczestniczył w Mszy Świętej. Przyznam szczerze, tym zadziwił mnie najbardziej. Przy licznej rodzinie, rozległej praktyce lekarskiej, szerokich zainteresowaniach i działalności społecznej – codziennie?!
Ponieważ z upływem lat coraz rzadziej ruszał w świat, moje kontakty ze Zbyszkiem ograniczały się do telefonów na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Prawdę mówiąc, dzwonił Zbyszek. Kiedy nie odezwał się po raz pierwszy, zacząłem do niego wydzwaniać, pełen jak najgorszych przeczuć. I nie mogłem się dodzwonić. Jakaż była moja radość, gdy po pewnym czasie usłyszałem w telefonie jego głos! Okazało się, że był w szpitalu, a ja dzwoniłem na telefon stacjonarny w domu. Zbyszek był już jednak bardzo słaby. Kiedy nie odezwał się na następne święta, tym razem przeczucia mnie nie myliły. Zamiast Zbyszka zadzwonił jego syn ze smutną wieścią, że jego ojciec nie żyje. Zmarł 2 maja 2017 roku.
Pojechałem na pogrzeb do Sochaczewa. Poznałem rodzinę Zbyszka, przede wszystkim syna Tomasza i córkę Marię. Oboje w rozmowie ze mną (przy tym osobno) zaznaczyli, że są w jednej czwartej Białorusinami. Pani Maria próbowała nawet rozmawiać ze mną po białorusku.
Nad trumną zdołałem powiedzieć kilka słów o miłości Zbyszka do Białorusi i wyrazić wdzięczność za jego starania na rzecz przyjaźni polsko-białoruskiej. Křěsćan Krawc napisał na jego pożegnanie: „Nas přecel, bratr njewoteńdźe – w duchu wostanje miz nami do kónca našich dnjow”. Nie zapomni Go nikt, kto z nim obcował. Prof. Ewa Siatkowska napisała o Zbyszku ponad dwadzieścia lat temu: „Dr Zbigniew Gajewski jest człowiekiem anielskiej dobroci. Idzie przez dzisiejszy, pełnej drapieżnej walki o sukces i zysk, świat ze swym zniewalającym, trochę dziecinnym uśmiechem. Reprezentuje ginącą już formację bezinteresownego społecznika”.
Takim też zostanie w mojej pamięci. Był między nami człowiek: szczery Polak-katolik o sercu gołębim i tak wielkim, że starczyło w nim miejsca jeszcze i dla Serbołużyczan. I chociaż na Białorusi stracił ojca i musiał z niej uciekać, by ratować życie, nigdy nie chował w sercu urazy i żywił do Białorusinów wyłącznie braterskie uczucie. Pożegnałem Go od siebie i Białorusinów słowami: „Bywaj, Siabra”!
Oleg Łatyszonek
Aleś Harun
Matczyny dar
Gdy rodziła mnie matula nocką ciemną,
To dała mi skrzypki: „Zagraj piosnkę rzewną,
Graj sobie na szczęście, graj na dobrą dolę,
Graj na długie życie, grajże na swobodę”.
Dzieciństwo przypomnę – ja życia nie znałem,
Bo jak ptak radości z niego nie czerpałem,
Dzień mój był spokojny, w nocy sen bezgrzeszny,
A teraz pozostał mi wiek nieucieszny.
Oj, czemuż Matulu życie-skrzypki dałaś,
Skoro ich szanować mnie nie nauczałaś?
Wracając wspomnieniem wyjaśnić Ci muszę,
Że zepsułem skrzypki, że zgubiłem duszę.
Z dawna to odkryłem – szczęścia nie zaznałem,
Zła dola mną rządzi, radości nie miałem.
Gram ja, wprawdzie gram ja… choć ciężko na duszy,
Aż wytrzymać trudno – serce boleść kruszy.
I to nie ustaje, choć ziemia odżywa,
Choć świergocą ptaszki – wiosna pieśnią śpiewa.
Żal z nudą zapłacze i wszystko zagłuszy…
Mam ja swoje skrzypce, ale nie mam duszy!
Przeł. Zbigniew Gajewski