Przed drewnianym domkiem mojej babci na wsi rosły trzy topole. Posadził je dziadek niedługo po wojnie. To wówczas PRL zapoczątkowało wielką akcję sadzenia topoli w ramach rekultywacji terenów zdegradowanych w wyniku wojny i okupacji. Topole są niewymagające, łatwe w uprawie i przede wszystkim najszybciej rosnącym drzewem w naszych warunkach klimatycznych. To zadecydowało o szybkim zadrzewieniu polskich miast a także wsi, gdzie topole miały być źródłem drewna wykorzystywanego w gospodarstwach rolnych. W ramach tej akcji organizowane były liczne kampanie i konkursy, w których udział brali zarówno dorośli, jak i dzieci. Były to często wydarzenia społeczne, które miały zaangażować społeczeństwo w proces sadzenia topoli. Przy sadzeniu topoli często uczestniczyły także szkoły, organizacje młodzieżowe, a nawet wojsko. Do dziś topola nazywana jest „drzewem PRL”. Topole pojawiały się wszędzie – w miastach, na wiejskich podwórkach, przy polnych drogach i szosach. Podlaskie wsie nie były wyjątkiem. Do dzisiaj rośnie w nich mnóstwo topoli, które są pamiątką po tamtych czasach.
Jak było w przypadku mego dziadka? Czy posadził je w ramach czynu społecznego, czy dostał sadzonki od państwa? I dlaczego akurat trzy? Czy dlatego, że miał trzech synów? Pozostanie to na zawsze jego tajemnicą. Może to jedynie nadbudowa mojej romantyzującej wyobraźni, która doszukuje się głębszych przyczyn w czynnościach prostych i bezrefleksyjnych. Topole rosły błyskawicznie, więc zanim zdążyłam skończyć pięć lat, były już olbrzymami sięgającymi nieba, a ich pnie zrosły się ze sobą u podstawy w jeden potężny pień, którego nawet nasza czteroosobowa rodzina nie była w stanie objąć ramionami.
Topole wytwarzają mnóstwo liści. Na podwórku u babci zawsze więc szumiało, nawet w dni zdawałoby się bezwietrzne. Ten szum towarzyszył nam nieustannie niczym promieniowanie tła, wypełniając przestrzeń naszego małego, wiejskiego wszechświata. Na tło zazwyczaj nie zwracamy uwagi, chyba że nagle wyjdzie na plan pierwszy. Wówczas zaczyna objawiać swoją przytłaczającą wszechobecność, stając się jednym aktorem na scenie teatru dramatycznego. Gdy wiatr się wzmagał, szum topoli nagle przebijał się do naszej świadomości i zmuszał do podniesienia głowy w górę, by oglądać kołyszące się na wietrze potężne gałęzie.
Drzewa poddane powietrznym demonom mają w sobie coś hipnotyzującego. Przywodzą na myśl wrażenia towarzyszące oglądaniu iluzji optycznych, które swego czasu miałam okazję podziwiać na wystawie w białostockiej galerii Arsenał. Gdy patrzyło się na nie wystarczająco długo, namalowane na płótnach okręgi i spirale ożywały, zaczynały falować i powoli pochłaniały nie tylko zmysły, ale zdawałoby się, całą istotę w swój nieskończenie długi tunel. Podobnie szum topoli na babcinym podwórku powodował stupor wszystkich członków rodziny, gdy nasilający się wiatr zwiastował nadchodzącą burzę. Od tej chwili nie myślało się już o niczym innym, jak tylko o tych topolach. Babcia spoglądała na nie z niepokojem stukając w niemiecki barometr, będący zdobyczą po okupantach. Działał bez zarzutu, przez pół wieku niezawodnie wskazując nadchodzące niże i wyże. Zresztą kolano babci było nawet szybsze i bardziej niezawodne niż poniemiecki barometr. Kręciło i rwało już od rana, a nawet dzień wcześniej. Wtedy babcia podchodziła do barometru i z namaszczeniem odprawiała rytuał pukania w szybkę, intensywnie i długo wpatrując się przy tym w ruch wskazówek, po czym ogłaszała wyrok: będzie padać. Wyrok był niepodważalny, ponieważ niemieckie rzemiosło od dziesiątek lat działało zawsze precyzyjnie i niezawodnie. Gdyby niemiecki barometr się pomylił, oznaczałoby to koniec świata.
Niepokój udzielał się wszystkim, ponieważ wszyscy, łącznie z sąsiadami bali się, że potężne drzewa ściągną pioruny lub złamią się spadając na dom, zabijając wszystkich bez zbędnej zwłoki. W wersji light były to obrywające się gałęzie, które mogą rozbić okna, drewniane chlewiki, które i bez tego bożego sądu ledwo trzymały się w pionie, lub spaść na naszą żółtą syrenkę, co byłoby nieszczęściem ostatecznym. Nie były to lęki bezpodstawne, ponieważ topole są drzewami bardzo kruchymi, o czym niechybnie przypominały owe spadające gałęzie, większe i mniejsze, które na szczęście nigdy niczego nie unicestwiły, ale potrafiły fruwać po całym podwórku.
W wichrach jest coś niepokojącego, coś przenikającego duszę nie tylko zimnem, ale tym samym rodzajem lęku, gdy patrzymy na tsunami, tornada i trzęsienia ziemi, słowem – na szalejące żywioły. Ba, wystarcza zwykła burza z piorunami, by niegdyś wylękniona wiejska rodzina klękała przed ikoną, odmawiając modlitwy, podczas gdy gospodyni zapalała gromnicę w oknie. Dzisiaj pospiesznie zabezpieczamy nasze samochody i usuwamy z tarasów meble ogrodowe, przestrzegani sms-owymi komunikatami z Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. Oto nagle jesteśmy skonfrontowani z naturą, która budzi się ze snu niczym niedźwiedzica podnosząca się z legowiska, przemieniając się w coś, czym zawsze w swej istocie była – w dzikiego zwierza. Złudne poczucie bezpieczeństwa i kontroli nad światem pryska jak bańka mydlana, gdy nagle postawieni zostajemy w obliczu rozszalałych żywiołów i uświadamiamy sobie własną małość, kruchość i słabość.
Zachwyt i strach tworzą uzależniającą mieszankę, której ludzkość ulega od tysiącleci. Opanowuje ona amerykańskich łowców tornad, którzy w obliczu potęgi żywiołu ulegają zbiorowej hipnozie i podjeżdżają niebezpiecznie blisko śmiercionośnej trąby. Ulegają himalaiści, gdy patrzą na majestatyczne szczyty i słyszą ich wezwanie, aby zmierzyć się z potęgą gór. Wciągani przez wir obłędnej pasji wpadają w tunel zawężający och świadomość do jednej tłukącej się po głowie myśli: iść! Odmrażają nogi, zapadają na chorobę wysokościową lub zamarzają na zawsze pozostawiając swoje kości na szlakach, mijane potem przez kolejnych śmiałków rzucających wyzwanie potęgom natury. Wszyscy oni mówią o ekstatycznym zachwycie i wolności, którym ich dusze nie są w stanie się przeciwstawić. W wersji dla maluczkich pozostaje przyklejanie się nosem do szyby podczas burzy i podziwianie fruwających reklamówek, przygniecionych do ziemi drzew i miotanym po całym podwórku plastikowym krzesełku, którego – mimo ostrzeżeń RCB – rodzice zapomnieli wciągnąć do garażu.
Podczas pobytu w Himalajach na każdym kroku widziałam kilometry kolorowych chorągiewek przywiązanych do sznurków i rozciąganych gdzie tylko się da – na przydrożnych słupach, górskich szlakach, domach, drzewach, ulicach, mostach, świątyniach. Ten zwyczaj, tak charakterystyczny dla krajów buddyjskich, przybrał w moich oczach formę nieokiełznanej obsesji, każąc ludziom produkować miliony kilometrów chorągiewek i rozciągać je gdzie tylko się da w kompulsywnej, niezrozumiałej dla mnie potrzebie oplatania wszystkiego dookoła. Po co tego tyle? Na co to potrzebne? Istota ludzka znana jest ze skłonności do działań irracjonalnych, takich jak na przykład składania w ofierze swoim bogom własnych dzieci, wyposażania zmarłych w tony złota czy zapinania „kłódek miłości” na mostach przez zakochane pary. Miłość to sprawa ogromnej wagi. Przekonali się o tym paryżanie, gdy ich most Pont des Arts kilka lat temu załamał się pod ciężarem niezliczonej ilości kłódek.
Idea chorągiewek jest ogólnie znana: wydrukowane są na nich mantry i modlitwy buddyjskie, których słowa wiatr porywa ze sobą i unosi w przestworza, do Boga czy jakiejś innej kosmicznej siły, która nad nami czuwa. Trudno mi było zrozumieć ideę oplatania sznurkami możliwe każdej nadającej się do tego przestrzeni, choć mieszkając na Podlasiu nie powinnam mieć z tym problemu, patrząc na setki i tysiące przydrożnych krzyży wtykanych gdzie tylko się da – na rozstajach, skrzyżowaniach, drogach prostych i krzywych, na końcu i początku, często nie po jednym krzyżu, lecz po kilka a nawet kilkanaście naraz! Nasze podlaskie wsie usiane są całymi grupami krzyży, które niczym bataliony wojska strzegą naszych miejscowości przed pomorem, głodem i wojną.
Sens i znaczenie chorągiewek objawiło mi się zupełnie niespodziewanie podczas wietrznej nocy, którą spędziłam w buddyjskim klasztorze wysoko w Himalajach. Leżąc w ciemności, całkowicie sama, wsłuchiwałam się w jęki wichru i usiłowałam wyłowić dźwięk szumiących liści, łamanych gałęzi i trzaskających okiennic. Nie było to łatwe, bo dźwięki te skutecznie były zagłuszane przez jednostajny łopot tysięcy chorągiewek, które niczym sztandary potężnej armii koiły duszę przyjemnym poczuciem bezpieczeństwa niczym gromnica w oknie. Oto okazało się, że na tym pustkowiu, w głuchej samotności ciemnej nocy szalały nie tylko bezduszne żywioły. W łopocie chorągiewek skryła się krzepiąca obecność człowieka i nadzieja, że nad wszystkim czuwa jakaś większa siła. Większa od himalajskich szczytów i od huraganów, które są jej posłuszne w odpowiedzi na strzępy modlitw niesionych do nieba w podmuchach wiatru.
Chorągiewki, podobnie jak topole na podwórku babci, objawiały swoją moc w momentach skrajnych, w chwilach gdy irracjonalne części naszej duszy dochodzą do głosu, by nadać sens, chociażby iluzoryczny, temu milczącemu i bezlitosnemu chaosowi kosmosu, którego nie potrafilibyśmy znieść inaczej.
Ewa Zwierzyńska