Bunt więźniów politycznych
Stało się to w lipcu 1925 r.
Polityczni więźniowie z II oddziału, coraz bardziej ograniczeni w swych prawach przez administrację więzienną, zaczęli domagać się poprawy warunków życiowych i żądać znacznie dłuższego spaceru. Pomiędzy władzami i więźniami powstał ostry zatarg, który grozil tragicznymi konsekwencjami, tym bardziej, że żadna ze stron nie chciała ustąpić: administracja, nie chcąc ulec żądaniu więźniów, więźniowie, bo czuli, że racja po ich stronie.
Rozwiązanie przyszło szybko i nieoczekiwanie. Pewnego dnia więźniowie sami postanowili przedłużyć sobie spacer i odmówili udania się natychmiast do cel. Naczelnik oddziału Antipow widocznie tego tylko czekał. Na dziedziniec więzienny padła ostra komenda „pal” i 6 zabitych oraz kilkunastu rannych runęło na ziemię. Huk salwy karabinowej, jęki rannych, krzyki pozostałych przy życiu rozniosły po całych Sołowkach wieść, że stało się coś strasznego. Powstał popłoch zarówno wśród więźniów jak i administracji niezorientowanej na razie w sytuacji. Gdy prawda doszła do nas, zaczęto się burzyć i pod adresem władz więziennych padły groźne niedwuznaczne okrzyki. Niewinnie przelana krew współtowarzyszy zbudziła w nas zwierząt, gotowych do śmiertelną z satrapą rozprawy. Groźba ogólnego buntu wisiała w powietrzu i zdawała się nadeszła chwila pomsty. Ale łatwiej było tego chcieć – niż wykonać.
Na telefoniczny alarm władz więziennych natychmiast przybyły oddziały wojska i – zwrócone ku nam gardziele karabinów maszynowych przywróciły posłuszeństwo i spokój
Zajście to, o którym przedarły się wiadomości i poza mury Sołowek, głośnym echem odbiło się w całej Rosji, a nawet dotarło i za granicę. Inaczej by się rzecz przedstawiała, gdyby „buntownikami” byli zwykli t.zw. „kontrrewolucjonierzy”, ale ziemię usłali trupami więźniowie polityczni, rekrutujący się z członków różnych opozycyjnych partii lewicowych, silnie zorganizowanych i mających, pomimo wszystko, znaczny wpływ na masy. Skandal był poważny i trzeba było jakoś z nim poradzić. Przede wszystkim więc kazano podać się do dymisji naczelnikowi sołowieckiego G. P. U. Waśkowowi, a gdy się nieco uspokoiło, zarządzono wywiezienie więźniów politycznych z Sołowek. Odprawiono ich pod silną eskortą część do Suzdalu, gdzie osadzono w byłym klasztorze przerobionym na więzienie, a drugą część do Jarosławla, przyczem pozbawiono i tych przywilejów, które jeszcze posiadali na Sołowkach.
Tak się rozprawiają bolszewicy ze swoimi politycznymi przeciwnikami.
Głodówka Gruzinów
Wkrótce po wywiezieniu więźniów politycznych spłynął na Sołowki obfity potok Gruzinów. Kilka razy z rzędu przywoziła „Newa” z „Klarą Cetkin” wyłącznie jeńców z Kaukazu i dopiero teraz dowiedzieliśmy się o powstaniu Gruzji.
Mimo silnego przygnębienia wskutek upadku powstania, trzymali się Gruzini mężnie. Od razu zajęli wrogą postawę względem władz katorgi i na oględzinach lekarskich jednogłośnie oświadczyli, że pracować nie będą. To doprowadziło władze sowieckie do wściekłości i zaczęto przemocą wypędzać ich na roboty. Ci jednak nie ulegli i wszyscy solidarnie rozpoczęli głodówkę.
Niestety na zarząd katorgi nie wywarło to żadnego wrażenia, gdyż dzięki doskonałej izolacji Sołowek wieść o tym szybko na zewnątrz wydostać się nie mogła, a to znacznie ułatwiało administracji tłumienie takich demonstracyj. Osiągnąć jakikolwiek sukces przez głodówkę można było tylko latem, kiedy to zaglądają czasami do tych jaskiń i ludzie z wolności. Zimą natomiast, kiedy wyspy odgrodzone są od świata 60 km wałem lodów polarnych, było to nonsensem i dawało tylko dozorcom powód do najokropniejszych znęcań.
Po pięciu dniach głodujący czuli się dobrze, władze zaś, by uniemożliwić więźniom zmowę co do warunków głodówki i ewentualnego jej zaprzestania, ulokowały każdego z głodujących osobno, poddając ścisłemu nadzorowi.
Po upływie mniej więcej tygodnia tylko niezwykła bladość i wychudzenie na twarzy oraz dziwny blask oczu mówiły, że z tymi ludźmi coś się niezwykłego dzieje. Przyjęcia pokarmu nadal jednak stanowczo odmawiali, wobec czego zaczęto ich karmić sztucznie. Spotkało się to z ostrym sprzeciwem ze strony Gruzinów, tak że musiano nawet względem niektórych użyć jako argumentu – kolb rewolwerowych i pięści. Ale niewiele to pomogło, bowiem to co przemocą wlano, głodujący po napięciu mięśni brzucha zaraz z powrotem oddawali.
Karmienie takie odbywało się raz na 3-4 dni i miało na celu nie utrzymanie demonstrantów przy życiu, bo na nim nikomu tu nie zależało, ale zmuszenie opornych do porzucenia głodówki i uległości, aby później sowicie za to zapłacić. Nie humanitaryzm więc był motywem tej akcji, lecz zwierzęce pożądanie ugięcia opornych, by pokazać tym większą siłę swoją niż tych, którzy się jej przeciwstawić ośmielili.
Po 20-tu dniach nikt chodzić już nie mógł, a że nie troszczono się o nich wcale (tylko straż stała na warcie) wszelkie czynności fizjologiczne musieli załatwiać na pryczach pod siebie. Cele, w których leżeli, napełniła ohydna woń gnoju i gnijącego ciała.
Widząc, że żadne groźby nie pomogą, władze więzienne chwyciły się innego środka. Użyto podstępu. Od celi do celi chodził albo ktoś z władz administracyjnych, obiecując zadośćuczynienie żądaniom więźniów, albo posyłano lekarzy, którzy głodujących namawiali do zaprzestania demonstracji, twierdząc, iż inni „towarzysze” już porzucili głodówkę. Wychodzono tu z tego prostego, a pewnego założenia, że kto raz porzuci głodówkę, już po raz drugi niełatwo się na nią zdobędzie. Jakoż faktycznie podstęp poniekąd się udał, bowiem kilku uwierzyło i pokarm przyjęło. Natomiast bardziej przezorni i lepiej znający przewrotność bolszewicką nie uwierzyli tym zapewnieniom i dalej trwali w uporze.
Dopiero po 28 dniach, nic nie uzyskawszy, wszyscy głodować przestali… i do szpitala pociągnęły drugim szeregiem nosze z na półżywymi szkieletami ludzkimi. Z trzydziestu dwóch demonstrantów pięciu ten krok rozpaczy przypłaciło życiem, umierając wkrótce na ostrą anemię.
(D. c. n.)
Franciszek Pietkiewicz
„Kurier Wileński” nr 23 (2265), 29 stycznia 1932 r.