Po ruszeniu pociągu w wagonie zaległa martwa cisza, od czasu do czasu przerywana stukaniem skostniałych z zimna nóg i cichymi westchnieniami skazańców. Nikt słowa nie przemówił, zajęty wyłącznie swoimi myślami i trapiącym pytaniem: „co czeka na tym strasznym wygnaniu i czy wrócę jeszcze do tych, których tam pozostawiam?”.
Grupa zesłańców z Mińska ulokowała się w najciemniejszym kącie wagonu, by mieć jak najmniej świadków pracy, od wyników której zależał los naszego życia. Nóż wydostaliśmy już przedtem, gdyż ukryty in rectum dokuczał boleśnie. Rzeczy ułożyliśmy tak, by „pracujący” mógł leżeć pod pakunkami przez nikogo nie zauważony, bo kto wie jacy „goście” mogli siedzieć między nami…
Przecinanie dna wagonu rozpoczęliśmy z nastaniem nocy i robota szybko posuwała się naprzód. Pracując naprzemian przecięliśmy w zaznaczonym kwadracie juz dwa boki na wylot i nadcinaliśmy trzeci, by w chwili ucieczki wycisnąć odpowiedni kawał deski i znaleźć się na wolności. Myśl o ucieczce podwajała nasze siły i zaciętość, bo nóż był dobrze już stępiony, a na rękach krwawiły rany.
Wreszcie przyszła kolej na mnie. Porwawszy nóż z zaciętością i siłą dzikiego zwierzęcia skoczyłem do przecinania otworu, całą swą duszą i umiejętność wkładając w tę pracę. Ciąłem, prułem, podważałem, krwawiącymi palcami wyłamywałem drzazgi, starając się jak najwięcej zrobić i jak najbardziej oszczędzić narzędzie, które miało utorować nam drogę. Ale zamroczenie umysłu, o które łatwo w takich chwilach, przytępiło moją uwagę i… stało sie nieszczęście. Gdy po znacznym już nadcięciu otworu wyłamywałem drzewo, nóż trzasł, a z nim i nadzieja wydostania się na wolność.
Boże! ile przeróżnych myśli przeniosło mi się wówczas przez głowę, ile strasznych przekleństw wyrwało się z ust. A potem te zbielałe z przerażenia twarze moich przyjaciół, którzy oddając nóż w moje ręce los swój mi powierzyli.
Po otrząśnięciu się z pierwszego wrażenia próbowaliśmy pozostały kawał noża okręcić szmatą i znów wycinać, ale był on już za krótki i nie mógł przebić grubej deski. Nie powiodła się też próba wyłamania deski przez silne naciśnięcie nadciętego otworu. W ponurej rozpaczy usiedliśmy więc na swoich pakunkach, biernie poddając się losowi, tym bardziej, że i Góra Niedźwiedzia, u której mieliśmy wyskoczyć z wagonu, bo tu Kolej Murmańska najbardziej zbliża się do granicy fińskiej, była niedaleko i zrobić nic byśmy już nie potrafili.
Nie wiem czy ktoś z nas spał tej fatalnej nocy, dość że nikt słowa nie przemówił przytłoczony ogromem najprzeróżniejszych myśli i uczuć.
Wczesnym rankiem tuż o świcie, gdy i tak powolnie idący pociąg w końcu stanął, usłyszeliśmy nagle głuche stuki i przeraźliwe krzyki. Wyjrzawszy przez okienko ujrzeliśmy stojących na śniegu półnagich i bosych kilkunastu naszych współwięźniów z sąsiedniego wagonu. Jak później dowiedzieliśmy się była to kara za nieudaną wycieczkę. Oni również przecięli kwadrat z tyłu wagonu i gdy zamierzali wychodzić, zostali zauważeni przez kolejarza, który powiadomił straż. Zamiast więc wolności dostali karę 15 minut stania boso na śniegu i sutą porcję kolb karabinowych.
Następnego dnia przybyliśmy do Kiemi, a stąd niosąc na sobie pakunki udaliśmy się piechotą na niedużą lądową wysepkę (Popia Wyspa), która była pierwszym punktem katorgi sołowieckiej.
Kiem-pier-punkt
Otoczone ze wszystkich stron drutem kolczastym do wysokości 3 metrów, z wieżami dookoła dla straży, z dużymi wrotami i powiewającą na nich czerwoną flagą z napisem: „Sołowieckija łagieria, prinud rabot osobago naznaczenija O.G.P.U.” prezentowało się już z dala – nasze tymczasowe mieszkanie. W głębi widniały baraki, w których wielu z nas miało życie wyzionąć.
Po przejściu wrót weszliśmy na duży pomost i tu uszykowawszy się w dwuszereg, zamarliśmy w oczekiwaniu władzy.
Wreszcie po upływie godziny zjawił się komendant Kiemi, były carski kapitan Cielnow, rozstrzelany później za systematyczne gwałcenie kobiet, które wybieral z baraku kobiecego, i zbliżywszy się do więźniów doniosłym głosem krzyknął: „kto próbował w drodze ucieczki, wychodź”.
Zapanowała grobowa cisza. Nikt z miejsca się nie ruszył.
„Cóż to jeszcze muszę powtarzać” wrzasnął już z pianą na ustach Cielnow.
Nieśmiało wyszedł p. P. (Polak – posądzony o szpiegostwo) i jąkając się zaczął tłumaczyć się, że był już ukarany za to w Zwance, pomimo iż uciekać nie miał zamiaru. Wreszcie oświadczył, że nie wiedział o zamiarze ucieczki i tylko przypadkowo trafił do kryminalistów (wobec często zdarzających się kradzieży kryminaliści zazwyczaj jechali osobno). Po tych słowach dostał silne uderzenie w twarz, że się zatoczył i drżący z przerażenia czekał swego losu.
„Kto jeszcze z nim był?” – ryknął znów komendant.
Nikt nie poruszył się w szeregach.
„Lepiej sami przyznajcie się, bo…”.
Nieśmiało wystąpiło koło 20 ludzi, cała zawartość wagonu.
„Zabrać ich!” – krzyknął komendant. Natychmiast wszystkich otoczono i popędzono do karceru, skąd wkrótce doleciały nas krzyki i jęki.
Takim spotkaniem starały się władze katorgi utrzymać więźniów w jak największym postrachu i posłuszeństwie.
Po kilkugodzinnej rewizji i rejestracji wreszcie rozlokowano nas po barakach, w których mieściła się zazwyczaj jedna „rota” z tuż mieszkającym w komórce dowódcą. Roty dzieliły się na „wzwody”, a ich komendanci aczkolwiek mieszkali razem z więźniami, na roboty nie chodzili. Misja ich polegała na utrzymaniu porządku w kompaniach i wysyłaniu więźniów do pracy.
Więźniowie, którzy przybyli tym etapem, zostali rozdzieleni na dwie grupy. Trafiłem do baraku 7 kompanii.
Przydział do baraków odbywał się według zewnętrznego wyglądu ubrania: kto miał jakie takie łachy na sobie, trafiał do lepszej kompanii, kto przykryty był tylko strzępami, wędrował do roty t. zw. „szpany”, składającej się przeważnie ze złodziejaszków i rzezimieszków różnego autoramentu. Półnadzy kryminaliści (ubrania żadnego nigdy nikomu nie dawano) nie szli na roboty, oczywiście nie przez jakiś wzgląd na nich, lecz po prostu dlatego tylko, że nie mieli w co się dostatecznie ubrać i żyli w najdzikszych, jakie można sobie wyobrazić, warunkach. Brud, smród, głód i nędza niczym były w porównaniu z tym straszliwym bagnem moralnym, w którym się co dzień tarzali zatracając wszelkie poczucie bezpieczeństwa . I oto proszę sobie wyobrazić człowieka, który, żyjąc ongiś w dostatkach i w warunkach kulturalnych, trafiał do takiego otoczenia. Piekło nie jest chyba okropniejsze, a nieśmiertelny Dante więcej by chyba tu zobaczył, niż to czytaliśmy w jego wiekopomnym dziele.
Odsyłanie kotrrewolucjonistów – inteligentów do rot „szpany” nie było rzadkością; praktykowano to nie tylko z powodu nieposiadania znośnego ubrania, ale i jako karę za lżejsze przewinienia. Cdn.
„Kurjer Wileński”, nr (2245), 5 stycznia 1932 r.