Skąd kaplica w Miękiszach nagle się wzięła? Nic nie było słychać o Miękiszach. Nawet ojciec Grzegorz Sosna w swojej książce „Święte miejsca i cudowne ikony” o nich nie wspomina. Gdy dawnymi czasy coś niespodziewanie się pojawiało, jakaś cerkiew na przykład, ludzie mówili, że sama z ziemi wyrosła. Albo ikona cudowna. Rzeką przypłynęła! Na drzewie się pojawiła nagle! A dziś? Nasze racjonalne umysły domagają się racjonalnych wyjaśnień. A może naprawdę sama z ziemi wyrosła? Dlaczego nie? Świat jest pełen cudów. Chromi chodzić zaczynają, ślepi wzrok odzyskują, więc i kaplica sama wyrosnąć chyba mogła? Ale nic nie słychać było, żeby akurat w Miękiszach wyrosła. Zatem jakoś inaczej musiało być. Jak?
Cudowne źródełko znane było tylko mieszkańcom okolicznych wsi. W lesie wybijało. Mnóstwo mamy takich źródełek na Podlasiu. W samej Puszczy Knyszyńskiej naliczono ich prawie pięćset (Puszcza Knyszyńska Przewodnik, wyd. Stowarzyszenie Przyjaciół Puszczy Knyszyńskiej „Wielki Las”, Supraśl 2009, str. 36). Tereny tu bagniste, podmokłe. Ale tylko niektóre źródełka zdobywają sławę. Podobno sto lat temu u źródełka w Miękiszach małej dziewczynce objawiła się Matka Boska. Patrz mamo, jakaś ciocia stoi! Kto to jest? – dziewczynka zapytała matkę. Ta zaś ślepa prawie była i nic nie widziała. A ciocia znikła. Matka Boska to była – orzekli ludzie, i od tej pory cuda zaczęły się dziać (Przegląd Prawosławny, Anna Radziukiewicz, Przegląd Prawosławny,Takie natchnienie boże, Czerwiec 2021).
Z cudami jako takimi jesteśmy obeznani. Wszyscy słyszeliśmy, że Chrystus chorych uzdrawiał, umarłych wskrzeszał. Ale to było dwa tysiące lat temu, w Palestynie. A na Podlasiu? Też cudów nie brakowało. W Starym Korninie powstała nawet „Księga przesławnych cudów Nayświętszej Matki Bożey do Supraśla do druku podana inne zaś recentów Notowane w Cerkwie”. Odnotowane zdarzenia dotyczyły lat 1716-1724. Na 119 kartach wypisano zeznania osób, które wcześniej odbyły spowiedź i przyjęły Pryczastie (Tak oto czytamy, że Febronia Maximowa z miasta Ciechanowca chorowała ciężko na krzyż, czas niemały, chodzić nie mogła, a skoro ofiarowała się (…) Matce Najświętszej pokłon oddać, wraz zdrową została. Inna kobieta, Nastazja Kozikowa z Redutów parafii orlańskiej chorowała na wrzody nóg i łamało ją w kościach ustawicznie przez niedzieli trzy, a gdy się ofiarowała, zdrową została. Najciekawsze świadectwa dotyczą zaś uzdrowień z kołtunów, takie jak Marianny Kowalownej ze wsi Sasin koło Milejczyc, która ciężko chorowała na kołtun lat osiem i rękę zepsowało, a gdy przyszła i ozdrowiała (…) to z płaczem zeznawała pod sumieniem że doznała łaski Matki Najświętszej. Zresztą, uzdrowień z kołtunów w Starym Korninie było całe mnóstwo, zaś ludzie na świadectwo w cerkwi je pozostawiali, tak jak kule, laski i spadłe z rąk i stóp kajdany, gdy kto posądzony przez sąd był niesłusznie i w cerkwi uniewinnienia szukał (o. Grzegorz Sosna m. Antonina Troc-Sosna, Święte miejsca i cudowne ikony. Prawosławne sanktuaria na Białostocczyźnie, wyd. Orthdruk , Białystok 2006, str.373, 374, 380).
Ale to trzysta lat temu było! W dawnych czasach Bóg jakby bardziej działał. Im bardziej zamierzchłe, tym bardziej. Potem jeszcze jeden cud w Korninie zdarzył się w ubiegłym stuleciu, o czym opowiadała Maria Bobik. Ojciec jej zachorował na szczaku (tłumaczenia się nie podejmuję), i po trzech operacjach lekarze nadziei dla niego nie widzieli, a kiedy okrążył cerkiew w Korninie na kolanach, szczaka wygoiła się sama. Jeden cud na cały XX wiek? W Miękiszach proszę państwa jeden cud drugi goni i to nie sto lat temu, ale dzisiaj. Matce Jana Kowalczuka, mieszkańca Miękisz, żyjącej zresztą do dziś, gniła pierś po porodzie. Sąsiad przyniósł jej wody ze źródła. Obmywała chorą pierś a ta wygoiła się i mogła swoje dziecko, czyli Jana Kowalczuka, wykarmić. Potem zaś jeszcze troje dzieci urodziła i wykarmiła. Jan Kowalczuk ma dziś po sześćdziesiątce i gdy cztery lata temu na skroni pojawił mu się guz, przemywał go wodą z krynicy, gdy cielaki chodził przewiązywać. Pewnego dnia guz pękł i w jedną noc znikł. Kobieta z Treszczotek została uzdrowiona z choroby skóry, a jej córka, też z Treszczotek, której na nodze pojawiło się wielkie czarne znamię – po przemywaniu wodą też w jedną noc zniknęło. Rano, gdy zobaczyła czystą skórę, nie mogła uwierzyć i znamienia tego szukała w łóżku, bo myślała, że odpadło. Paweł Gajko zaś miał wypadek i połamał kręgosłup. Bóle były nie do zniesienia. W nocy posłał żonę swoją Lidę po cudowną wodę. Przywiozła i natarła mu tą wodą plecy, a ból ustąpił jak ręką odjął. Sam do krynicy przyjeżdżał często i wody nabierał. Do picia i smarowania. Coraz więcej ludzi ściągać tu zaczęło. Nawet kilkadziesiąt osób dziennie. Wcześniej zaś nic tu nie było, tylko czarna olsza na bagnie rosła, przez krzaki trzeba było przedzierać się do źródła, grzbiet schylać, przez pokrzywy chłostanym być i przez komary gryzionym. Lecz gdy kto do Boga po zdrowie idzie, nie przez takie piekło gotów przejść. Przy źródełku zaś ludzie mały drewniany krzyżyk postawili, by miejsce to oznaczyć. Ci którzy wyzdrowieli zaczęli ikonki przynosić i wieszać je na drzewach. Ktoś przerzucił deski przez błoto. Paweł Gajko raz szedł z tą wodą nabraną w baniaku, na błocie pośliznął się i upadł. Wtedy postanowił działać i miejsce to uczcić. Nad źródełkiem zbudował małą drewnianą kapliczkę. Zbudował też mostek, by ludzie w błocie nie ślizgali się. Źródełko ocembrował i założył mały kranik, by wygodniej było wodę nabierać. A ikonek na drzewach z każdym dniem przybywało. Błyskały między gałęziami w promieniach słońca rozszczepionych przez zielone liście.
Nie ma jednak dobrej opowieści bez czarnego charakteru, zatem i tu musi on się pojawić. W osobie właściciela terenu, na którym owo źródło wybijało. Teren bowiem był prywatny. Nie podobała mu się ta samowola. Ikonki i wota z drzew zdejmował. Ludzie nowe zawieszali, on zdejmował znów. Co on z tymi ikonami robił? Niszczył? W piecu palił? Na strychu gromadził w skrzyni? Może część do domu wziął i sobie na ścianie powiesił? Prawosławny przecież był. Gdy się jednak kapliczka za przyczyną Pawła Gajki pojawiła, nerwowo nie wytrzymał. Sprawa do sądu trafiła. Za samowolę budowlaną. Sąd orzekł kapliczkę rozebrać, choć stanęła ona nad rowem państwowym, więc pod wyrokiem zawarto wzmiankę, że teren można odkupić. Jan Kowalczuk z żoną Niną wiele nie zastanawiali się. Teren odkupili i przekazali go parafii w Pasynkach. Potem sprawy toczą się błyskawicznie. W 2022 roku na Wielkanoc następuje uroczyste otwarcie nowej kaplicy ze szkła i stali. Ikonki zawisły na specjalnej belce nad studzienką. Wciąż pięknie mienią się i błyskają w słońcu wpadającym przez przezroczyste ściany.
Zamykam oczy. Próbuję sobie wyobrazić to miejsce w jego pierwotnym kształcie. W jego dziewiczej postaci. Szmer leśnego strumyka, śpiew ptactwa, zapach zielska, drewniany krzyżyk, ikonki wśród gałęzi jak kolorowe ptaki. Z jakichś powodów ikony nie objawiały się w cerkwiach, ale właśnie na drzewach. W Puchłach cudowna ikona objawiła się na lipie. W Starym Korninie na topoli. W Hodyszewie też na lipie. Ludzie przenosili ją do kaplicy w pobliskich Kiewłakach, a ona wciąż na tę lipę wracała. Widać, tam lepiej się czuła, wśród ptaków i zapachu skoszonych łąk. Taki romantyczny obraz mi się przed oczami wyświetla. Jak zatem jest lepiej? Ze ślimakami w trawie, czy po mostku i z kranika? I czy drewniany mostek lepszy czy murowane schody w kaplicy ze szkła? Takie są problemy pierwszego świata. Dylematy ekologów i naturszczyków szukających przymierza z polnym kamieniem. Wielbicieli leśnych elfów i słowiańskiego szamanizmu. Kapłanów zielonej gęstwy i zarośniętej gardzieli zdradliwych topielisk. Poszukiwaczy autentyczności i naturalnych klimatów. A gdyby musieli codziennie przewracać się w tym błocie?
A może nie tu leży problem. Może homo sapiens tak ma, że chce ulepszać. Udowadniać że lepsze nie jest wrogiem dobrego. Tu boskie siły działają. Miejsce to święte. Jakże pozwolić, by Duch Święty w gałęzie drzew zaplątywał się? By deszcz i śnieg na ikony padał? Miejsce Świętego Ducha i ikon w kaplicy jest. Wśród złotych świeczników i lampek. Wśród marmurów i miękkich dywanów. To wyraz naszej czci i wdzięczności. Od zarania dziejów wszystko co najlepsze ludzkość niosła do świątyń. Ostatni grosz wdowa wrzucała. Miejsca swego narodzenia w Betlejem Chrystus by nie poznał. Grota Narodzenia znajduje się dzisiaj we wnętrzu kościoła i przykryta jest w całości czarnymi grubymi płytami z bazaltu. Sufit, ściany, podłoga – każdy centymetr kwadratowy jest zasłonięty czarną kurtyną . Ta czerń miała naśladować wnętrze jaskini. Ale czy nie lepszy mrok wnętrza oryginalny niż jego imitacja? Na czarnych ścianach mnóstwo ikon, lampek, obrazów. Żłób zasłonięty marmurem i łampadami. Miejsce narodzenia zaznaczone symbolicznie gwiazdą betlejemską z metalu. Pielgrzymi dotykają gwiazdy i usiłują sobie wyobrazić to miejsce bez grubej warstwy wielowiekowych naleciałości. Surowe skalne ściany, sianko w żłobie i zwierzęta. Ach, zobaczyć to miejsce takim, jakim było dwa tysiące lat temu! Dotknąć ściany prawdziwej a nie bazaltowej! Tej, której Maria i Józef własnymi rękami dotykali. Przewodnik prowadzi nas za miasto, na okoliczne wzgórza, z dala od kościołów i ludzkich siedzib. Tam gdzie do dziś pasterze wypasają stada owiec. Tutaj zachowały się groty takie jak tamta. Niezmienione od tysiącleci. Wchodzę do środka. Zwykła jaskinia w skale. Ciemno, zgrzebnie, zwyczajnie. Żłób to wykuta wnęka w ścianie. W kącie rzucona słoma. Tutaj nocują pasterze. A więc takie wybrałeś miejsce Synu Boży. Nie chciałeś pałaców. Ale my ci damy. Tobie i sobie, żeby już nie cierpieć więcej. Dość już cierpienia i codziennej mordęgi.
Ewa Zwierzyńska