W odległości 130 km od Sołowek w kierunku Archangielska znajduje się nieduża wysepka, mająca formę rozpłaszczonego niedźwiedzia, skąd właśnie pochodzi jej fińska nazwa Kond (niedźwiedź). Jest to siedziba V oddziału katorgi, słynnego nawet w Sołowkach ze znęcań nad więźniami. W niedużych zabudowaniach poklasztornych umieszczono administrację, więźniowie zaś umieszczeni zostali częściowo w kilkunastu celach, częściowo w byłych zabudowaniach gospodarskich klasztoru, przerobionych na mieszkania. Na wzgórku, koło zatoki służącej jako przystań dla statków, leżały zgliszcza spalonej cerkwi, a obok w dole, w byłym dwupiętrowym hotelu, szpital V oddziału na 30 osób. Po drugiej stronie zatoki tuż nad brzegiem – niemi świadkowie znęcań: „izolator” i karcery.
Aby pozbyć się kalek i niezdolnych do pracy, którzy, zdaniem administracji, tylko przeszkadzali i demoralizowali otoczenie, urządzono swego rodzaju „przytułek”. Wysyłano tu nie tylko okaleczonych podczas pracy w katordze, lecz i kalek przybywających na Sołowki. Liczba mieszkańców wyspy Kond szcególnie zwiększyła się, gdy przysłano na Sołowki t. zw. „osobyj uczot”, wśród którego była pokaźna liczba kalek żebraków, których wobec niezdolności ich do pracy prawie całkowicie odesłano na Kond.
Ciekawy obraz przedstawiało to miejsce „darmozjadów” sołowieckich, kiedy to np. kulawy żebrak prowadził ślepego mnicha, a kokainista prostytutka przepitym wstrętnym głosem opowiadała coś głuchej starej hrabinie. Wszyscy oni po niedługim tu pobycie użyźnili tylko lodowatą ziemię sołowiecką.
Kond była również i miejscem zesłania dla administracji sołowieckiej, którą za różne przestępstwa popełnione w katordze nie chciano karać (ze względu na protekcję lub zasługi w Sołowkach), a odsyłano na ponowne terminy do V oddziału.
Zupełnie natomiast zmienił się skład więźniów na Kondzie, gdy rozpoczęły się eksploatacje leśne na znajdującej się w pobliżu Miag-wyspie. Wówczas stała się Kond bazą zasilenia robocizną zupełnie niezamieszkałej i bez zabudowań Miag-wyspy, tym bardziej, iż z Sołowek było tu zbyt daleko. Inwalidzi stopniowo wymarli, pozostali zaś musieli też pracować, przeważnie pełniąc funkcje stróżów.
Aby pozyskać sympatię wolnej administracji, dozorcy (ciż sami więźniowie) starali się jak najbardziej znęcać się nad więźniami. Podczas robót poganiano stale tych co mogli i tych co ze zmęczenia już upadali, względem powolniejszych stosując najsurowsze środki. Najbardziej rozpowszechnionym środkiem zmuszania do pracy były tortury.
Rozpadały się one na kilka kategorii. Najczęściej stosowano karcer.
Za najmniejsze wykroczenie na podstawie chociażby tylko raportu dowódcy „roty”, lub nawet dziesiętnika bez przesłuchania strony oskarżonej, wtrącano winnego do karcera. Najdłuższy okres karceru wynosił miesiąc. Jeżeli zaś kara przekraczała miesiąc, mężczyzn odsyłano na Siekirkę, a kobiety na Wyspy Zajęcze.
Kara karceru polegała na tym, że skazany odsyłany był do najcięższych prac przy jednoczesnym zmniejszeniu racji żywnościowej, która wynosiła wówczas 400 gr. chleba dziennie i co trzeci dzień talerz ciepłej zupy. Po dwóch, trzech tygodniach wyczerpany organizm słabł zupełnie i skazaniec nie mógł już wykonywać wyznaczonej pracy, a to powodowało jeszcze większe kary. Najczęściej w takich wypadkach stosowano oblewanie zimną wodą. „Opornego” wprowadzano do nigdy nie opalanej celi, a stojący na pogotowiu dozorca wylewał na skazańca wiadro wody. System ten stosowano tylko zimą. Po dwóch godzinach z człowieka stawał się słup lodu. Zgadzał sie taki „oporny” na wszystko.
Pomijam bicie, gdyż było to na porządku dziennym i takiej „drobnostki” w Sołowkach nikt nie brał w rachubę. „Dzyn”, ogólnie nazywana w Sołowkach pałka do bicia, zawsze hulała po kościach więźniów. Bito najczęściej w miejsca, gdzi bicie trudno skonstatować, mianowicie po brzuchu lub pietach.
Pamiętam m.in. taki wypadek: przywieziono do ambulatorium na Sosnowej Toni zbitego po brzuchu więźnia, nazwiskiem Gorochow, którego dozorcy Worobjow i Prybytkow tak stłukli, że wypadły jelita. Pełnilem tam wówczas funkcje felczera. Ponieważ nic mu pomóc nie mogłem, odprowadziłem do Sawatjewa, prywatnie prosząc felczera Dawidenko, by skierował go do szpitala głównego, gdyż bezpośrednio sam tego nie mogłem zrobić. Dawidenko sporządził protokół okaleczenia Gorochowa i przesłał do naczelnika wydziału sanitarnego dr. Feldmana, celem pociągnięcia winnych do odpowiedzialności. Rezultaty – tutaj zrozumiałe, może gdzieindziej nie: Worobjow, cieszący się względami administracji nie otrzymał nawet nagany, a Prybytkow został przeniesiony do dozoru I oddz.
Z licznego katowania więźniów wymienię jeszcze jeden wypadek: więźnia Hałakrodzeneka do takiego stopnia zbił tenże dozorca Prybytkow, że H. dostał galopujących suchot i po paru miesiącach zmarł. Kat-dozorca dostał za to tylko upomnienie.
Drugi rodzaj tortur był taki: skazanych wyprowadzano najczęściej na otwarte morze i w odległości 200-300 metrów od brzegu rozbierano do bielizny. Otaczający dookoła dozorcy z przyszykowanymi do strzału karabinami stróżowali. W bieliźnie, boso skazańcy musieli stać na lodzie w przeciągu 2-3 godzin i w szeregu nie poruszyć się, bo najmniejszy krok powodował strzał.
Latem używano innych tortur. Na przykład wystawiano na mrówki i komary (stosowano dość rzadko). Wówczas rozbierano skazanego do naga i przywiązywano powrozami do drzewa, u podnóża którego było mrowisko. Po 3-4 godzinach skazaniec tracił przytomność. Gdy byłem na robotach leśnych, widziałem nawet wypadek śmierci od mrówek. Torturę tę zastosował dozorca Sieriebriakow w Isakowo, a nazwiska zmarłego nie pamiętam. Na gryzienie komarów stawiano przeważnie wieczorem. Te dwa rodzaje tortur stosowane są chyba tylko w jaskiniach katorgi sołowieckiej.
Trzecim rodzajem tortur były t.zw. „kamiennyja mieszki”. W grubym murze dawnej fortecy sołowieckiej znajdują się liczne lochy i korytarze. Korytarzyki te prowadziły przeważnie z baszt do niedużych celek o wymiarze metra sześciennego. Skazanego na „kamiennyj mieszok” przez ten ciemny korytarzyk wpychano do owej ciemnej celki, gdzie otrzymując 400 g chleba i litr wody dziennie, powinien był spać, jeść i załatwiać wszystkie swoje fizjologiczne potrzeby.
Najstraszniejsze były tu: brak powietrza, brak miejsca oraz straszliwy brud z ekskrementów, wskutek zaś ciemności zazwyczaj skazaniec taki tracił lub znacznie osłabiał wzrok.
Wypadków osadzenia w worku kamiennym było kilka, osobiście znam jeden. Były gubernator D. Jełagin za podpalenie karceru oprócz otrzymania dodatkowo trzech lat Sołowek przesiedział w worku kamiennym koło miesiąca. Po wyjściu ze szpitala opowiadał, że największą mękę odczuwał z braku miejsca. Nigdy nie mógł wyprostować się i stale musiał siedzieć lub leżeć zgięty. Po paru dniach straszliwie zaczęły mu boleć kości i to było najokropniejszym cierpieniem.
(D. c. n.)
Franciszek Pietkiewicz
„Kurier Wileński” nr 31 (2273), 9 lutego 1932 r.











