Kiedyś Sokrat Janowicz swoim emfatycznym głosem powiedział mi kilka pochlebnych słów o jednym z moich felietonów: – Ty, Sulżyk, napisaǔ dobry tekst. 1989 hod, u Polszczcy rewalucja, świet mianiajecca, a ty siadzisz z kniżkaj u karczach za chataj i czytajesz, wuczyszsa…
Koniec rewolucji
Ten tekst napisałem wtedy jako pochwałę wiedzy i wykształcenia. Nieraz słyszałem bowiem z ust wspomnianego Sokrata Janowicza, że najważniejszą powinnością młodego człowieka – białoruskiego studenta – jest uczyć się, kształcić. To prawdziwe wykształcenie jest najzdrowszym przejawem patriotyzmu, oddania się białoruskiego studenta sprawie odrodzenia swego narodu.
Siedziałem i brnąłem przez te książki. Rewolucja cierpliwie czekała na moje wsparcie – najpierw egzaminy na studia, potem na barykady! Których na szczęście nie trzeba było wznosić. Jednym z moich nielicznych kryteriów ulicznych był marsz studentów Uniwersytetu Warszawskiego w intencji przerobienia budynku KC PZPR na BUW, tj. bibliotekę uniwersytecką. Krzyczeliśmy: Hall na pal! (Aleksander Hall był wtedy ministrem w rządzie Tadeusza Mazowieckiego). Brzmiało nonsensownie i świetnie zarazem. Idealnie na manifestację, która do końca nie wiedziała, w kogo uderzyć, bo rząd był już „nasz”, z Solidarności. Na Wiejskiej przy Sejmie, a może w Alejach Ujazdowskich koło gmachu Urzędu Rady Ministrów, wyszedł do nas premier Tadeusz Mazowiecki. Podszedł swobodnie do studentów, bez kordonu ochroniarzy (premier!) i powiedział krótko: Nie wierzycie nam? Jeśli nam nie ufacie, to komu możecie teraz ufać?! Zabrzmiało przekonująco, a ministra Aleksandra Halla już nikt nie chciał „na pal”. Zrozumiałem chyba wtedy, że czas rewolucji właśnie się kończy, że nadchodzi czas pracy i budowania. Koniec całej tej romantycznej ekscytacji wokół walki z wrogiem, nastaje nudny, mało atrakcyjny okres pozytywistycznej pracy (czy u podstaw?).
Kiedyś to było…
Kiedy po kilku latach podczas różnych spotkań BAS-u w Warszawie narzekaliśmy, że jest nas – tych aktywnych białoruskich studentów – jakby coraz mniej, często usprawiedliwialiśmy się, mówiąc że w NZS-ie (Niezależnym Zrzeszeniu Studentów), ogromnej przecież, legendarnej studenckiej organizacji, też nastał kryzys. Że się nic nie dzieje, brak atrakcyjnych idei, brak zrywów i marazm ogólnie jakiś. A skoro u nich jest tak źle, to dlaczego u nas ma być lepiej?
Było lepiej. Zważywszy na nasze możliwości kadrowe, finansowe i organizacyjne, potrafiliśmy dać z siebie naprawdę dużo. A że nam się wydawało to „za mało” – tym bardziej o nas dobrze świadczyło. Że byliśmy ambitni, że mieliśmy wyrzuty sumienia (można więcej i lepiej!), że czuliśmy się odpowiedzialni za to wszystko, co zostawiają nam nasi antenaci. Za spadek, który po naszych poprzednikach odziedziczyliśmy i którego nie możemy roztrwonić.
Często, może nawet za często, mówiliśmy: Kiedyś to było… Zawsze wydawało nam się, że wszystkiego było więcej, poza tym było lepiej, prościej i taniej. A po nas przychodzili następni, którzy tak jak my mówili, co było kiedyś… I nie udawało nam się w to „kiedyś” wpasować. Miałem wrażenie, że wszystko robimy od początku, po swojemu. I Atrasiny, i Baćkauszczyna, i Basowiszcza nawet stawały się naszymi autorskimi projektami. Oczywiście mieliśmy świadomość, że ktoś je przed nami stworzył, wymyślił, ale zawsze czuliśmy, że teraz przyszła nasza kolej. Szczerze mówiąc, starsze pokolenie studentów chyba dość chętnie mówiło „Czas na młodych”, jakby chciało zakończyć wreszcie swoją pracę, odetchnąć głęboko i odpocząć. I tak jak każdy szukać dalszej drogi. Ktoś starał się wejść do polityki, ktoś do mediów, inni próbowali wypłynąć na fali wdzierającego się do Polski kapitalizmu… A my robiliśmy swój BAS, po swojemu. I potem też niespecjalnie martwiliśmy się o naszych następców. Chyba w naturze studentów nie ma czegoś takiego jak wychowywanie tych, co przyjdą po nas, wskazywania dróg, pokazywania palcem przykładów. Są po prostu pewne etapy, które się przechodzi i nie ma do nich powrotu.
5-lecie BAS-u
W 1993 roku obchodziliśmy na Smyczkowej (w akademiku, gdzie mieszkała duża grupa studentów filologii białoruskiej Uniwersytetu Warszawskiego) 5-lecie oficjalnej działalności BAS-u. Właściwie sama uroczystość odbyła się w budynku uniwersyteckim, gdzie się wspomniana filologia mieściła, ale potem przeszliśmy do akademika, gdzie najpierw w studenckiej kawiarence Bakadan świętowaliśmy, po czym przenieśliśmy się do któregoś z pokoi, gdzie mieszkały nasze dziewczyny i tam kontynuowaliśmy ten uroczysty jubileusz. Pamiętam, że przyjechał do nas wtedy młody Lawon Wolski i śpiewaliśmy wszyscy razem gitarowe songi. Akurat strasznie zawzięcie w tamtym czasie uczyłem się grać, więc w przerwie pomiędzy naszymi studenckimi standardami zaintonowałem, odważnie uderzając w struny (było już dość późno), Knockin’ on Heaven’s Door Dylana, ale już w przebojowej wersji Guns N’ Roses, na co Wolski zareagował nad wyraz entuzjastycznie i swoim piskliwym głosem przykrył wszystkich. Była energia!
Choć BAS kończył wtedy zaledwie 5 lat, nam się zdawało, jakby istniał od zawsze. Nie wyobrażaliśmy sobie naszego studiowania i studenckiego życia bez białoruskości. Szukaliśmy się i znajdowaliśmy siebie nawzajem. Rozmawialiśmy ze sobą wszędzie tylko po białorusku – raz bardziej literacką mową, innym razem „po swojomu” – i to bardzo nam pomagało w tworzeniu jakiegoś ducha BAS-u. Jakkolwiek by to dzisiaj nie brzmiało, tak właśnie było.
Gitara była podstawowym wyposażeniem każdej naszej BAS-owskiej imprezy. Zwykłe spotkanie bez okazji przekształcało się z gitarą w prawdziwy koncert, przy czym artyści i publiczność tworzyli jeden zespół, a line-up i repertuar były nie do przewidzenia. Ktoś wyskakiwał z pierwszą frazą albo zapodawał melodię i… Wilnia zasnuła znou… Rodnyj moj horad.
Takich rzeczy się nie zapomina. To zostaje na całe życie. Tamta energia, naturalność, szczerość uczuć. BAS uczył nas wolności i bycia sobą. Niech dalej tak będzie.
Jerzy Sulżyk
Fot. z archiwum rodzinnego autora