
Myśliwi są przeważnie wspaniałymi gawędziarzami. Ich opowieści można słuchać bez końca, a słuchacze zawsze się znajdą. Dobrych gawędziarzy nie brak także w rejonie Puszczy Białowieskiej. Wybrałem opowieści czterech białowieskich nemrodów, którzy już odeszli do krainy wiecznych łowów. To Jan Potoka, Sergiusz Waszkiewicz, Władysław Wiśniewski i Aleksy Filipczuk.
Zacznijmy od strażnika łowieckiego Jana Potoki, który w ostatnim okresie swego życia pracował jako starszy strażnik-hodowca żubrów w Białowieskim Parku Narodowym, ponadto był znakomitym przewodnikiem turystycznym oraz znawcą sygnałów myśliwskich. Pan Jan opowiadał szereg ciekawostek z polowań carskich i wielkoksiążęcych oraz z tzw. polowań reprezentacyjnych, urządzanych w okresie międzywojennym przez prezydenta RP Ignacego Mościckiego.
Potoka wprawdzie cara Mikołaja II i księcia Mikołaja Mikołajewicza osobiście nie widział, ale od starszych mieszkańców słyszał, że policja nikogo nie dopuszczała przed ich majestat. Czasem któremuś chłopu udało się podać carowi „proszenije” (prośbę), gdy ten po zakończonym nabożeństwie wychodził z rodziną z cerkwi. Chłop szybko przeciskał się przez kordon policji, padał na kolana przed monarchą i trzymał na głowie kartkę papieru z prośbą. Car lub ktoś z obsługi zabierał tę kartkę, później była ona czytana przez cara w gabinecie i zapadała odpowiednia decyzja. „Namacalnym” dowodem pozytywnego załatwienia jednej z próśb jest dom zbudowany z drewna sosnowego, który stoi do dzisiaj na rogu ulicy Stoczek i Zaułek Osoczników w Białowieży.
Caryca miała w zwyczaju rozdawać kobietom chustki na głowę i materiały na bluzki. Damy dworu, unosząc wysoko długie, bufiaste suknie, biegły na pole, gdzie chłopcy palili ogniska. Wyciągały z popiołu pieczone ziemniaki i jadły ze smakiem, piszcząc przy tym z radości. Chłopcom dawały w prezencie czekoladowe cukierki.
Lękiem natomiast napawał każdego leśnika jakikolwiek kontakt z wielkim księciem Mikołajem Mikołajewiczem. Był wysoki, o smagłej, pociągłej twarzy z kozią bródką, nieco pyszałkowaty, ale dobrze znał się na polowaniu. Każdemu strzelcowi, który jechał z nim do lasu, płacił 5 rubli złotem. Ale kto mógł wymigiwał się od jego towarzystwa i nim dojechali na stanowisko, wszyscy strzelcy byli już „chorzy na żołądek” i chyłkiem uciekali w puszczański gąszcz. Bali się ogromnie, bo książę wpadał we wściekłość, kiedy polowanie mu się nie udawało. Na jego polecenie zwalniano ludzi z pracy albo przenoszono w inne, odległe bądź niedogodne miejsca.
Pewnego razu wielki książę Mikołaj Mikołajewicz płynął łódką po stawie w Białowieży z Makarem Kozakiem. Była już jesień. Książę nagle krzyknął do Makara: skacz do wody! Ten skoczył i ledwie dopłynął do brzegu stawu. Książę w tym czasie rechotał ze swego dowcipu. Wiadomość o książęcym występku dotarła do cara, który mocno się wzburzył i nałożył na niego karę domowego aresztu.
Co dotyczy uczestników polowań w okresie międzywojennym, Potoka twierdził, że strzelali oni różnie. Wojskowi, jak na przykład generałowie Kazimierz Sosnkowski, Mieczysław Trojanowski, Kazimierz Fabrycy czy pułkownik Jan Głogowski byli dobrymi strzelcami. Ich żony też miały celne oko. Pudłował tylko marszałek Edward Rydz-Śmigły. Potoka zapamiętał go dobrze, bo brakowało mu zęba z lewej strony. Göring strzelał bardzo dobrze. Natomiast ciągle niezadowoleni byli Hans Adolf von Moltke i Heinrich Himmler. Nikt z nimi nie chciał polować.
Czasem boki można było zrywać z tych wysoce postawionych „myśliwych”. Ot, chociażby z posła Rumunii Alexandru Zamfirescu. Na jego stanowisko wyszły trzy wilki. Ten się przestraszył, rzucił dubeltówkę i uciekł do sąsiada.
– Jednego razu – opowiadał Potoka – poszliśmy z generałową Sosnkowską na głuszca. Generałowa bardzo dużo rzeczy miała w torbie, ale zapomniała zabrać naboi do dubeltówki. Musiałem po nie ganiać kilka kilometrów. Aż wreszcie, po długim podchodzeniu, stoimy pod sosną, na wierzchołku której gra głuszec. Sosnkowska podnosi dubeltówkę i strzela, głuszec pada. Kobieta zaczyna piszczeć z radości.
– Ciszej powiadam – jak głuszce grają, to można upolować ich więcej. I rzeczywiście, w tym samym miejscu zabiła jeszcze dwa. Bo jak głuszec gra, to nawet sąsiedniego strzału nie słyszy. Dlatego też ma taką nazwę.
– Nie pamiętam już – ciągnął swą opowieść Potoka – czy było to z pułkownikiem Głogowskim, czy też z generałem Fabrycym. Na tokowisku w Kosym Moście głuszec odleciał po pierwszym strzale. Przeszliśmy przez bagno i znów byliśmy blisko ptaka. Myśliwy strzelał do niego pięć razy, ale go nie zabił. Nie wiem dlaczego? Potem sprawdzaliśmy broń, była dobra. Może mu ktoś na złość wyjął śrut z naboi?
Prezydent Warszawy Stefan Starzyński według Potoki nie bardzo się entuzjazmował polowaniem. – Nie wiem, o czym zawsze myślał ten człowiek – mówił myśliwy – bo jak jechaliśmy z nim na polowanie, to nie odzywał się wcale, tylko od czasu do czasu ciężko wzdychał, mówiąc: – O Boże, mój Boże…
– W lutym 1939 roku polowała na rysie Edda, żona hrabiego Galeazzo Ciano. Strzeliła takim śrutem, że nasz puszczański ryś został obrażony w swej dumie, że ktoś poluje na niego byle czym i uciekł w knieję. Wydano nam rozkaz dobicia rysia. Dobiliśmy, tego czy innego, ale państwo Cianowie powieźli do Włoch skórę rysia „własnoręcznie” upolowanego w Białowieży.
– Jeszcze opowiem o rysiu regenta Węgier Miklosa Horthyego – ciągnął swą opowieść białowieski nemrod. – Strzelił on do rysia, ale go nie zabił. Kierownik łowiectwa inspektor Maksymilian Doubrawski polecił obowiązkowo odszukać rysia Horthyego. Dowiedziałem się, że Horthy strzelał śrutem numer trzy. Wziąłem ze sobą Janiuka, strzelca jeszcze z czasów carskich, i szukamy śladu. Zaczął padać śnieg, ślad się urwał. Nastała noc. Nie było wyjścia, musieliśmy wracać do domu. Nad ranem zabrałem swego psa i idziemy do puszczy. Pies nagle złapał ślad rysia, a z drugiej strony Janiuk też osaczył go swymi psami. Podchodzę i widzę go, jak siedzi skulony i przyjmuje taką postawę, jakby chciał od razu rzucić się na wszystkie psy.
– Psy, które brały nawet dzików, odskakują, czują respekt przed jego sprytem i zwinnością. Wreszcie podchodzę bliżej, wykorzystałem moment, kiedy z tyłu rysia nie było psów – wygarnąłem loftkami. Padł na miejscu. Potem postawiliśmy go pod drzewem i strzeliliśmy do nieżyjącego już zwierza śrutem numer trzy, aby Horthy wiedział, że jego śrut tam jest. Do Białowieży było kilkanaście kilometrów. Kiedy już tam dobrnęliśmy, Horthy stał na rampie przy pociągu i za nic w świecie nie chciał odjechać bez „swego” rysia.
– Co to wówczas się działo! – ciągnął myśliwy. – Fotografowali nas chyba pół godziny. Ośnieżonych, oszronionych, spoconych. Z rysiem i bez rysia. Z Horthym, który upolował „swego” rysia, i nas, myśliwych, którzy „odnaleźli rysia Horthyego”. Uwieczniali nawet nasze puszczańskie sanie i nasze małe koniki w dugach i z bryłami zamarzniętego potu. A kiedy już wyczerpały się pomysły fotoreporterów, jakiś pan w meloniku podszedł do mnie, zapytał o nazwisko i adres. Po trzech miesiącach otrzymałem z Budapesztu dyplom i… węgierski Krzyż Zasługi.
Dok. w nast. numerze
Piotr Bajko










